piątek, 28 marca 2014

Rozdział 6 „ Piękno życia istnieje tylko w bajkach ” - Eilis.

            Obudziwszy się rano podniosłam powieki i wprost na mnie padły promienie bladego słońca. Z przymrużonymi oczami wstałam z łóżka (prawą nogą, tak na szczęście) i podeszłam do okna. Świt - jak sądziłam - był jasny jak na tą porę roku, lekka mgiełka unosiła się tylko nad trawą. Zgniłą już od deszczu, ohydnie wyglądającą trawą. Drzewa, pozbawione liści i chęci do życia, kołysały się pod wpływem silnego wiatru.
            Zdegustowana zwiesiłam głowę i podreptałam do łazienki na poranną toaletę. Po skończonych czynnościach i dokładnym umyciu zębów przebrałam się w ubranie codziennego użytku, składające się z nowo kupionej bluzki z wielkim wilkiem na klatce piersiowej i jeansów. Włosy wyszczotkowałam i pozostawiłam w naturalnym stanie. Zaścieliłam łóżko kocem i przysiadłam na nim. Złapałam aparat i włączyłam go, by po raz kolejny oglądnąć zdjęcia minionego wieczoru. Musiało to dziwnie wyglądać, gdy ubierałam przy tym jednocześnie skarpetki.
           Pierwsze zdjęcia podarowanego mi aparatu przedstawiały mojego wujka i jego kumpla. Na następnych widniałam ja i Dave. Jacob miał wielką frajdę i jeszcze więcej pomysłów na zdjęcia w dziwnych pozach lub miejscach. Na szczęście David przerwał tą szopkę i zarządził, że on zrobi nam parę ujęć. Jednakże nie mogłam się odnaleźć w towarzystwie Jake’a. Wydawał się być taki wyluzowany i śmiały. Cechy prawdziwego front mana, pomyślałam. Ja niestety taka nie byłam i ciężko mi było przyzwyczaić się chociażby do jego nadpobudliwego temperamentu. Z tego wszystkiego wyszło kilka naprawdę zabawnych zdjęć, gdzie ja stałam bezradna, a on krążył wokół mnie, ustawiając się do zabawnie wyglądających póz. Na sam koniec oglądanych zdjęć natrafiłam na jedno, które musiałam ostatnio ominąć. W porównaniu do reszty było ono normalne. Siedzieliśmy na kanapie, a Jacob złapał moją dłoń, na co odwróciłam się szybko w jego stronę, a Dave przycisnął guzik, robiąc zdjęcie. Wyglądaliśmy jak zakochana para. Przeciwnością tego było to, że siedzieliśmy od siebie dobry metr. Gdy patrzałam na to zdjęcie widziałam pewnego rodzaju magię, rzeczywistość - jakbyśmy mogli ruszyć się w kadrze. Z drugiego punktu mojego widzenia było to tylko puste, udawane zdjęcie, nie kryjące w sobie żadnych realnych uczuć i emocji.
            Usłyszałam z parteru jakiś nagły hałas i o mało co nie wypuściłam sprzętu z rąk. Szybko go wyłączyłam i odłożyłam na miejsce. Wypadłam z pokoju i pospieszyłam schodami na dół, by sprawdzić przyczynę harmidru. Gdy stanęłam u ich podnóży zorientowałam się, że barierki są oplątane jakąś wstążką i gdzieniegdzie wiszą nadmuchane balony. Podobnie było z przedpokojem. Jednak po wejściu do salonu stanęłam jak wryta. Cały sufit tonął w kolorowych balonikach napełnionych helem (tak myślałam, bo nie opadały), spod których wystawało kilka serpentyn. Kanapa została przeniesiona pod półkę z książkami, a towarzyszyły jej jeszcze dwie nieznane mi sofy. Stoliki stały naprzeciwko, tuż przy oknie. Meble zostały ustawione tak, by stworzyć wolną przestrzeń na środku pokoju.
            Stałam w osłupieniu do momentu, gdy ów hałas znów dał o sobie znać. Dochodził z pomieszczenia po drugiej stronie, czyli kuchni. Po chwili oprócz tajemniczego dźwięku usłyszałam czyjś krzyk. Przestraszyłam się, że wujkowi coś się stało. Czym prędzej podbiegłam do kuchni i po raz kolejny oniemiałam.
            - Jacob!?
            Chłopak leżał na podłodze i jedną ręką ściskał drugą. Nieco się przy tym skulił. Doskoczyłam do niego i przyklękłam, pomagając mu wstać. Podparł się prawą dłonią o blat i chwile później już nade mną górował.
            - Dzięki - oznajmił i spojrzał na mnie maślanymi oczami.
            - Nic ci nie jest?
            Gdy tylko się spytałam, Jake jak na zawołanie popatrzał na swoją dłoń. Mimowolnie również tam spuściłam wzrok, po czym przyłożyłam palce do ust. Jego dłoń była zakrwawiona, a palce miał czerwone i nabrzmiałe. Spora, jednakże nie dość głęboka rana widniała od zgięcia kciuka aż do przecięcia linii życia, z której sączyła się powoli krew.
            - Trochę bolą mnie plecy. Ale poza tym chyba nic - powiedział jak gdyby nigdy.
            Przewróciłam oczami i sięgnęłam do szafki po jakieś gaziki, które podałam chłopakowi, by przyłożył je sobie do rany. Minęło kilka minut do czasu znalezienia wody utlenionej i bandaża. Zaopatrzona w sprzęt małej pielęgniarki stanęłam przed Jacobem i chwyciłam delikatnie jego dłoń. Zdjęłam gaziki z rany i wytarłam rękę, nie pozostawiając na niej ani kropli krwi. Następnie powoli i dokładnie obmyłam obrażone miejsce wodą utlenioną, na co Jake zasyczał. Natychmiast na niego spojrzałam.
            - Żartowałem - dodał z uśmiechem.
            Odwzajemniając się tym samym, powróciłam do swojej pracy. W przeciągu tej krótkiej chwili zauważyłam, że Jacob patrzał na mnie tak czule, jakby to on mi pomagał. Nie wyglądał już na takiego gbura i egoistę, jak wcześniejszego dnia. Odwróciwszy jego dłoń zaczęłam owijać ją bandażem, a do rany przyłożyłam czyste gaziki.
            - Gotowe.
            Po chwili chłopak zabrał swoją dłoń i przyłożył mi ją do szczęki, przez co zmuszona byłam podnieść głowę. Jacob przybliżył się do mnie i złożył pocałunek na moim policzku, zahaczając o krawędź ust.
            - Dziękuję - dodał.
            Po niespełna minucie drzwi się otworzyły. Odskoczyłam od Hoggarda jak oparzona i spojrzałam, jak Dave wchodzi do domu, nieudolnie zamykając drzwi nogą, bo w rękach trzymał torby wypakowane po brzegi. Żadne z nas nie raczyło mu pomóc, więc lekko zaczerwieniony wszedł do kuchni i położył zakupy na stole. Odwróciwszy się na pięcie spojrzał prosto na nas i na podłogę obok.
            - Co tu się stało?
            Dopiero wtedy podążyłam wzrokiem na miejsce, z którego pomagałam podnieść się Jacobowi. Moje spojrzenie padło wpierw na leżącą tam wiertarkę. Obok niej młotek i kilka wykrzywionych gwoździ. A przy samej ścianie jej pył.
            - Chciałeś, żeby były dekoracje, więc próbowałem przybić gwoździe do ich zawieszenia. A później tak niefortunnie się stało, że spadłem z taboretu i przejechałem sobie wiertłem po ręce - na dowód pokazał owiniętą dłoń. - Na szczęście siostra dyżurna czuwała - powiedział i puścił mi perskie oczko.
            - Ale nie chciałem żebyś rozwalił mi kuchnie! Zobacz ile dziur! Lepiej zostaw tą robotę dla dużych chłopców - skomentował Dave, po czym parsknął śmiechem. - A tak poza tym, jak dłoń?
            - Będzie żył - dodałam krótko.
            - Szkoda - odpowiedział wujek i zwiesił głowę w dół.
            Zaśmiałam się, a kumple zaczęli się przekomarzać. Jacob próbował dorwać Davida i wymierzyć mu cios w brzuch. Los tak chciał, że Dave obrócił się, a Hoggard przywalił mu w łopatkę uszkodzoną dłonią. Chłopak nieco się skrzywił i przeklął.
            Rozglądając się po wystrojonym mieszkaniu moje oczy natknęły się na zegarek, który wisiał nad stołem w kuchni. Wskazówki ustawione były prostopadle do siebie i wskazywały godzinę pięć minut przed czternastą, przez co uświadomiłam sobie, dlaczego „świt” był taki jasny. Co gorsze, została mi godzina do spotkania z Jeffrey’em.
            Zaczęłam się stresować. Gdy mieszkałam w Saint Paul nie byłam przyzwyczajona do adorowania, flirtowania, i mimo że miałam skończoną dwudziestkę naprawdę bałam się zaangażowania w jakikolwiek związek, więc nie szukałam chłopaka na siłę. Miałam wtedy nadzieję, że mój nowopoznany kolega zaprosił mnie tylko i wyłącznie w koleżeńskich sprawach.
            Odwróciwszy się na pięcie pobiegłam do pokoju i zabierając kurtkę oraz plecaczek zbiegłam po schodach.
            - Wychodzisz? - spytał Dave zdumiony.
            - Tak - odpowiedziałam, sznurując moje stare trampki.
            - Może cię gdzieś podwieźć? Nie znasz dobrze Vancouver…
            Wstałam i zarzuciłam plecak na prawe ramię.
            - Spokojnie, nie będę sama - dodałam. - Wiem, że próbujesz się mną zająć, bo obiecałeś to prawdopodobnie tacie i dziadkowi, ale nie jestem małą dziewczynką, poradzę sobie - tak naprawdę nie byłam tego pewna, lecz uśpiłam tą gadką jego czujność.
            Pomachałam mu na odchodne i wyszłam. W oknie mignęły mi jeszcze twarze obu panów, poczym odwróciwszy głowę poszłam na wprost.
            Przystanek znajdował się przecznicę dalej, więc droga nie zajęła mi długo czasu, w przeciwności do jazdy autobusem, trwającej dobre pół godziny. Jak zawsze musiałam popełnić gafę i wsiadłam do pojazdu, który okrążał jeszcze pobliskie przystanki w zasięgu dziesięciu kilometrów. W ostateczności wysiadłam na przystanku zaraz przy podanej przez Jeffrey’a szkole.
            Wszedłszy do budynku w odcieni zielonego usiadłam na korytarzowej ławeczce. Musiała trwać jeszcze lekcja, bo nie zauważyłam na hallu nikogo innego prócz dwóch starszych pań z sekretariatu. Korzystając z wolnej chwili napisałam wiadomość do Harriet o tym, jak sobie radzę w nowym otoczeniu i o nowopoznanych znajomościach.
            Moja przyjaciółka nie należała do osób ‘szybkiego zapłonu’ w odpisywaniu, więc przyzwyczajona byłam do dłuższego czekania, co sprawiło, że stałam się bardziej cierpliwa. Wyłączyłam zatem wyświetlacz i oparłam się głową o ścianę, przymykając powieki.
            - Eilis? - dało się słyszeć. - Co ty tutaj robisz?
            Podniosłam znienacka głowę i automatycznie otworzyłam oczy. Ku mnie szedł wysoki, przystojny szatyn o budowie młodego kulturysty. I mimo że przyszłam tam na prośbę Jeffrey’a miałam ochotę uciec z drugim. Jego widok sprawiał na mojej twarzy nie tyle co uśmiech, co szał poziomu endorfiny.
            Po moim dwusekundowym obserwowaniu szybko wstałam z ławeczki.
            - Marco!
            Miałam wielką ochotę - nie wiedzieć czemu - na rzucenie się chłopakowi na szyję, ale uznając to za zbyt nieetyczne postanowiłam aż sam podejdzie. Na moje szczęście, gdy podszedł do mnie otoczył mój tors i głowę swoimi potężnymi ramionami, a ja mogłam wtulić się w niego. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa jakiego szuka każda dziewczyna, która chciałaby mieć księcia z bajki. Niestety mój książę miał już księżniczkę, co jednak nie przeszkadzało mu w równoważnym cieszeniu się spotkaniem co ja.
            - Co cię tu przywiało? - powtórzył.
            - Mam się z kimś spotkać - wyminęłam. - A ty?
            Marco zaśmiał się cicho i zrobił retoryczną minę.
            - Uczę się.
            Faktycznie! Jakaż ja głupia, pomyślałam i zaczerwieniłam się. Przecież to szkoła, dzwonki, klasy, książki, kumple, lekcje, przerwy. Skończony przeze mnie etap w życiu.
            Oboje się uśmiechnęliśmy.
            - Skończyłeś już lekcje? - spytałam.
            - Można tak powiedzieć. Zwolniłem się.
            - To może wyskoczymy gdzieś? Pokazałbyś mi Vancouver… - zamyśliłam się na chwilę, bo Marco posmutniał. - No tak, zwalniasz się z jakiegoś powodu. Wybacz, znowu moje niedopatrzenie.
            - Bardzo bym chciał - zaczął - ale ostatni autobus na wybrzeże odjeżdża za dwie godziny, a obiecałem że przyjadę na Sylwestra.
            - No tak, Taylor. Bawcie się dobrze - dodałam.
            Chłopak na chwilę odpłynął myślami, poczym wpadł na jakiś pomysł, podnosząc palec wskazujący do góry.
            - A może chciałabyś pojechać ze mną?
            Spędzać imprezę z chłopakiem, który - jako pierwszy facet - mi się podobał i jego dziewczyną za plecami? Nienajlepszy pomysł. Dlatego wymyśliłam na poczekaniu wymówkę bardziej na miejscu.
            - Dzięki Marco, ale zostaje z wujkiem. Podobno mają robić z kumplem domówkę, na którą jestem zaproszona. Od wczoraj z nim mieszkam i nie chcę sprawiać mu trudności. Na pewno by się zamartwiał - zakończyłam.
            Zrobił tylko przykrą minę i pokiwał głową na znak, że rozumie. Chwilę potem wyjął telefon komórkowy i włączył stronę główną.
            - Za dwa dni wracam, więc jeśli nadal chcesz zobaczyć miasto… - podpuścił mnie i pomachał komórką przed moją twarzą.
            - Jasne! - bez zawahania podałam mu swój numer telefonu.
            Chwilę coś tam zapisywał, przez co zorientowałam się dopiero że jest przerwa. Jak mogłam nie wychwycić dzwonka? Tłumy nastolatków ocierało się o nas i przechodziło dalej. Kątem oka zauważyłam, że niektórzy się mi przypatrywali i mierzyli wzrokiem od dołu do góry.
            - Panie Gate, nie śpieszył się pan aby? - zawołała niska nauczycielka w szpilkach i sukience do kolan.
            - Miałem coś do załatwienia - odkrzyknął i posłał jej uśmiech, od którego mi zabrakło powietrza w płucach. - Muszę lecieć - powiedział już do mnie. - Na pewno zadzwonię i wyrwiemy się gdzieś - obiecał i musnął przelotnie mój policzek wierzchnimi końcówkami palców, przez co przeszły mnie ciarki.
            Na odchodnym pomachałam do niego, a gdy zniknął wychodząc ze szkoły poczułam się nagle taka samotna i bezradna, jakbym nie wiedziała jak i po co się tam znalazłam. Miałam ochotę stamtąd uciec, ale winna byłam poświęcenia chwili mojemu wybawcy z dnia poprzedniego. I gdyby nie pojawił się minutę później przy moim boku jak nic dałabym nogi za pas.
            Wcześniej wcale nie sądziłam, że spotkam ponownie cudnego chłopca z plaży, który zachwycił mnie swoim naturalnym charakterem oraz tak działającymi na mnie emocjami. Jednakże Marco podczas pożegnania zachował się tak, jakby wiedział, że się jeszcze spotkamy. Jak gdyby Vancouver miało spleść nasze drogi ze sobą.
            Cieszyłam się, że wyjechałam z rodzinnego miasta i zamieszkałam u Dave’a. Poznałam w ten sposób nowych ludzi, którzy wszczepili we mnie chęć do dalszego życia. Nie podejrzewałabym wcześniej, że jestem w stanie odżyć emocjonalnie po tragedii, która spotkała całą moją rodzinę.
            Rodzina nie zawsze oznacza połączonych ze sobą genetycznie jej członków. W moim słowniku miała ona znacznie szerszy wymiar. Za rodzinę uważałam również moich najlepszych, oddanych mi przyjaciół, którymi byli Harriet i Matt, a do ich kolejki powoli dochodził Marco.
            Jeffrey to była zupełnie inna bajka. Nie potrafiłam się przy nim otworzyć, ani swobodnie rozmawiać, tak jak to było przy jego poprzednikach. Postanowiłam się jednak przełamać i skoro mieliśmy spędzić tamto popołudnie razem chciałam, żeby było ono sympatyczne.
           - To co robimy?
           - Tak naprawdę, nie miałem czasu nad tym pomyśleć - powiedział po chwili lekko zmieszany i potężnie ziewnął. - Przepraszam. Jestem strasznie zmęczony.
           - To może przełożymy spotkanie, a ty pójdziesz się wyspać do domu?
           - Nie no co ty! Może po prostu się przejdziemy? - zaproponował.
           Pokiwałam twierdząco głową i wyszliśmy z budynku szkoły.
           Jeffrey wyglądał na naprawdę wykończonego. Włosy odstawały mu na wszystkie strony, twarz mu pobladła, a źrenice się nienaturalnie powiększyły. Przypominał straszącego zombie, który miał zaraz upaść i rozpadając się na małe kawałki nigdy nie wstać.
           - Na pewno wszystko w porządku?
           - No - po jakimś czasie przytaknął. - Brat całą noc suszył mi głowę o tej wczorajszej sprawie i nie zmrużyłem oka. Na szczęście gościu na mnie nie doniósł, bo odwiedzałabyś mnie teraz w areszcie.
           Przeraziłam się tą wizją.
           - Czyli mam rozumieć, że byłeś już wcześniej karany?
           - Tak, ale nie chce o tym gadać - skomentował i odwrócił głowę.
           Nic się już nie odezwałam. Szliśmy przez dobre pięć minut w milczeniu. Prowadzona przez chłopaka weszłam na obszar pokryty zgniłym - w tej porze roku - odcieniem zieleni. Niegęsto rosnące drzewa, krzewy oraz piaszczyste dróżki i pojedyncze ławeczki wskazywały na to, że byliśmy w pobliskim parku.
           - Dwie alejki dalej jest skatepark - powiedział, widząc moją zdezorientowaną minę na widok tego miejsca. - Ciekawe miejsce.
           - Jeździsz? - zainteresowałam się, ciesząc się że zmieniliśmy w końcu temat. - Rolki, deskorolka?
           - Ogólnie to deska, ale ostatnio próbuje robić triki na rowerze.
           - Chciałabym to zobaczyć.
           - Może będzie ku temu okazja - uśmiechnął się.
           Na kolejnej ścieżce przycupnęliśmy na starej ławeczce, która zaskrzypiała na zawiasach pod naszym ciężarem. Jeffrey oparł się o oparcie i odchylił głowę do tyłu, zwieszając ją poza kant stelażu. A ja wyprostowałam nogi i założyłam je na siebie. Odpoczywaliśmy w tych pozycjach parę chwil bez zbędnych słów.
           - Znasz Gate’a? - spytał znienacka oschłym głosem.
           Zakołowałam się przez chwilę i otworzyłam wcześniej zamknięte powieki. Jego własne pozostały niedostępne.
           - Marco? Poznaliśmy się niedawno - rzuciłam.
           - Nie masz na co liczyć ze strony tego pederasty - zaszydził i zarechotał.
           Nie wiedziałam o co mu chodzi, czy miał jakiś problem z moim kolegą? Wiedziałam co oznacza tajemnicze i psychologiczne słowo końcowe, które użył Jeffrey opisując Marco.
           - Nie mów tak! Jeśli coś do niego masz, zachowaj to dla siebie - nakazałam.
           - Niby dlaczego? Nie trawię tej cioty i rzygać mi się chce na jego widok! - uniósł głos. - I nie chce, żebyś się z nim kumplowała! - krzyknął.
           Przestraszyłam się go wtedy nie na żarty. Wstałam automatycznie, nie odzywając się, choć na język ciągnęło się stwierdzenie, że nikt nie będzie mi mówił co mam robić. Jednak w moim gardle powstała jakaś niewidzialna, lecz odczuwalna gula, która nie pozwalała wydostać się na zewnątrz tym słowom.
           Poczułam się nagle taka mała i bezbronna. Z kącika mojego oka, przez policzek i krzywiznę szczęki przemknęła lilipucia łezka. Odwróciłam się i ruszyłam pędem do wyjścia.
           - Eilis! A skatepark? - zawołał za mną z oddali.
           Miałam wielką ochotę odpowiedzieć, żeby włożył go sobie w głębokie poszanowanie, ale ponownie się opanowałam i nie puściłam pary z ust.
           Cieszyłam się, że nie ruszył za mną, bo z pewnością by mnie dogonił w paru susach.
           Nie wiedziałam, czy jestem bardziej wkurzona na niego za jego słowa o Marco, czy to że sprawił, że zaczęłam się go bać. Jego zachowanie usprawiedliwić mogłam tym, że był zmęczony i niepoczytalny. Ale to, że wyzywał i obrażał mojego kumpla strasznie mnie zdenerwowało i poczułam niechęć do Jeffrey’a.
           Biegłam ile sił w nogach, sapiąc i dysząc. Na chodnikach stykałam się z ludźmi, a jednego mężczyznę niechcąco wywróciłam. Ale nie przejęłam się tym i pobiegłam wprost do domu. Zatrzymałam się dopiero przed drzwiami, które okazały się zamknięte, a ja nie miałam kluczy.
           Osunęłam się po drzwiach i schowałam twarz między kolanami. Napad złości i spazmy przyprowadził mi na myśl wydarzenia ostatnich miesięcy. Moje cierpienia i ciągłe scysje spowodowały trwały ślad depresji. Zaczęło się od szlochu, który przemienił się w płacz, a potem w niepohamowaną rozpacz. Nie mogłam myśleć o niczym innym niż o przykrych sytuacjach, które spotkały mnie w życiu. Nagle przed oczami pojawiła mi się wesoła twarz Colina, przez co dostałam jeszcze większej histerii.
            Przypomniał mi się fragment tekstu, który cytował ksiądz na pogrzebie brata:

„Śmierć stawia nas w obliczu bezsilności, która nas obezwładnia i zabiera w nieznane. A kiedy pojawia się kradnąc ukochaną osobę, przeszywa serce bólem i odznacza w nim swoje piętno, które przypomina nam stale jacy jesteśmy wobec niej bezsilni.”

            Po jakimś czasie usnęłam, bezwładnie opadając w ciemności.

czwartek, 6 lutego 2014

Rozdział 5 „ Pozory mylą ” - Eilis.

            Ta też jest fajna, pomyślałam. Stałam w przymierzalni jednego ze sklepów, który mieścił się blisko ulicy podanej przez Dave’a. Postanowiłam, że do tych ze szklanymi szybami i pięknymi wystawami w oknach nie będę zaglądać. Nawet, jeśli miałam kasę na zakupy to wolałam wydać je na więcej przydanych rzeczy niż jedną, czy dwie z owych świecących złotymi kartami butików. Wybrałam już parę bluzek, dwie pary spodni i bluzę. Oczywiście wszystko z wyprzedaży, ale jak pomyślałam lepsze to niż nic.
            Zdjęłam koszulkę i rzuciłam ją do koszyka, gdzie leżała reszta moich zdobyczy. Ubrawszy się w swoje rzeczy wyszłam z przymierzalni. Skręcając do hali zrobiłam zbyt duże kółko i zatoczyłam się lekko na mężczyznę, który szedł przede mną.
            - Przepraszam - powiedziałam szybko, nie odwracając głowy w jego stronę.
            Przeszłam kilka kroków i ujrzałam w wielkim lustrze na końcu pomieszczenia, przed którym się znajdowałam, że facet stoi odwrócony w ową stronę i przygląda mi się rozmarzonymi oczami, trzymając się ręką za pasek. Po chwili machnął do mnie głową, a ja speszona zasłoniłam włosami twarz i wyszłam z pomieszczenia, udając się do kasy.
            Zapłaciwszy, ekspedientka spakowała mi zakupy w reklamówkę, którą wrzuciłam do skórzanego plecaka i podziękowawszy wyszłam ze sklepu. Gdy szłam dalej ulicą w oknie ostatniego sklepu zobaczyłam markowe buty. Był to, jak wskazywała nazwa „adidas” jeden z tych sklepów, które omijałam szerokim łukiem. Postanowiłam jednak wejść na chwilę. Ominąwszy ochroniarza podeszłam do półki, na której zauważyłam cudne buty. Poprosiłam sprzedawczynię - która kręciła się po sklepie - o mój numer i poszłam do luster, które mieściły się w kącie przy pomieszczeniach do przymiarki ubrań sportowych. Założony bucik był idealnie dopasowany i sprawiał wrażenie wysmuklenia łydki. Obróciłam stopą parę razy w górze, by sprawdzić czy nie spadnie. Schyliłam się w celu sprawdzenia ceny na metce i choć wiedziałam, że się przestraszę, to nie przypuszczałam, że od razu się przeżegnam. Z drugiej strony nie było się czemu dziwić. Cudne buty, przylegające do stóp, bez jakiejkolwiek wady. No może była taka jedna - nie miałam na nie pieniędzy. Kosztowały prawie tyle samo co cały asortyment zakupiony przeze mnie w poprzednim sklepie. „Żal dupę ściskał”, więc wzdychając głośno zdjęłam je natychmiast i założyłam swoje.
            - Możesz je mieć - powiedział niski głos.
            Natychmiast wstałam i odwróciłam się. Naprzeciwko mnie stał starszy mężczyzna w garniturze. Zarośnięta broda i wąsy dodawały mu lat, tak samo jak jego prześwitujące włosy na głowie. Swój neseser położył przy nodze, a drugą ręką rozluźnił krawat. Gdy tylko zorientowałam się o co mu chodzi wezbrał we mnie gniew. Machnąwszy dłonią chciałam wymierzyć mu tak zwanego liścia, jednakże w ostatniej chwili złapał mnie za nadgarstek i pokręcił głową.
            - Nie jestem galerianką! - powiedziałam donośnie i próbowałam się wyrwać. - Puszczaj mnie!
            Mężczyzna ani myślał spełnić mój nakaz. Z coraz mocniejszą siłą zaciskał rękę. Zaczęłam uderzać go wolną pięścią i skakać na palce u nóg. W ostateczności podniosłam nogę i wbiłam kolano w jego krocze, co dało wyswobodzenie się z jego uścisku. Ominąwszy gościa chciałam zacząć biec, jednak nie mogłam, bo coś mnie trzymało! Odwróciłam się i zauważyłam, że skulony wpół mężczyzna trzyma mnie w pasie obiema rękoma i przyciąga. Nabrałam powietrza w płuca, by zawołać pomoc, jednak nie dane mi było to uczynić, gdyż moja szczęka została zatkana przez wielką łapę obrzydliwego bogacza tak mocno, że nawet próba ugryzienia go nie mogła zostać wykonana. Przycisnął mnie do swojego cielska i mimo moich oporów wciągnął do przymierzalni, i zaciągnął kotarę.
            - Nie szamocz się, bo zepsujesz mi humor - szepnął mi do ucha i swoim zarostem pomyział mnie po policzku.
            Wolną ręką złapał mnie za plecy i zjechał nią na ich dół. Później jego łapa złapała mojego pośladka. Zaczęłam bardziej na niego nacierać, by go odepchnąć, jednak staruch źle to odebrał. Plusem tej sytuacji było to, że oderwał rękę od mojej twarzy. Minusem zaś, że zmierzał nią po mojej szyi, potem dekoldzie, brzuchu z chęcią próby rozpięcia mi guzika przy spodniach. Miałam na tyle dość czasu, że coś krzyknęłam, nie zdawając sobie sprawy co. Po chwili znów poczułam okropną rękę na swoich ustach. Facet ponownie pokiwał przecząco głową.
            Następne zdarzenia działy się bardzo szybko. Do kabiny, tuż po odsłonięciu jej zasłon wbiegł chłopak. Złapał obleśnego typa za ubrania i wyrzucił z kabiny tak, że się przewrócił. Następnie szybko na nim usiadł i uderzył z pięści w szczękę. Raz, drugi, trzeci. Odczepił go dopiero ochroniarz, który przybiegł razem z wystraszoną sprzedawczynią i odrzucił chłopaka na środek hallu.
            - Opanuj się, Jeffrey.
            Chłopak stanął szybko i przetarł zakrwawioną dłonią podbródek. Spojrzałam na mężczyznę, który mnie napastował i dowiedziałam się skąd u chłopaka ślady krwi. Rozbił obleśnemu typowi szczękę, który nieznacznie się podniósł i zaczął śmiać się. Ochroniarz podszedł do niego i zabrał do pomieszczenia obok.
            Poczułam przysłowiową ulgę. I dopiero, gdy podszedł do mnie mój wybawiciel zdałam sobie sprawę, że nie poruszyłam się ani na centymetr.
            - Wszystko dobrze? - spytał czule i zaczął układać zagubione kosmyki moich włosów.
            - Tak - odpowiedziałam cicho. - Dzięki.
            Zapięłam rozpięty guziczek przy spodniach i poprawiłam bluzkę. Miałam nadzieję, że mój wygląd był choć trochę lepszy od spapranego poczucia wartości i godności. Mimo nie mojej winy poczułam się bardzo źle, upokarzająco. Chciałam natychmiast stamtąd wyjść, więc wyminęłam chłopaka.
            - Nie bój się mnie - powiedział łagodnie.
            - Nie boję - pośpieszyłam. - Chcę stąd po prostu iść.
            Pokiwał tylko głową i razem ze mną wyszedł na środek sklepu. Podszedł do blatu i poprosił o jakąś ściereczkę , którą natychmiast otrzymał. W moją stronę pewna pani podała słuchawkę od telefonu, na co zareagowałam zdezorientowaną miną.
            - Zadzwonić na policję? - spytała i spojrzała dziwnie na opierającego się o blat młodego mężczyzny, na co odwróciłam głowę w tą stronę.
            Na twarzy chłopaka malował się spokój i cierpliwość, ale dziewczyna patrzała na niego z bólem i zatroskaniem.
            - Nie, jeśli tamten nie złoży doniesienia o pobiciu.
            - Z tym nie będzie problemu - krzyknął ochroniarz, wychodzący z pokoju socjalnego.
            Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Mieliśmy szczęście, że nie było w sklepie w tym czasie jakiegoś niepotrzebnego gapia. Tajemnica będzie zachowana.
            - Mam nadzieję, że to ostatni raz! Jak cię złapią to pójdziesz siedzieć, chłopie! - zaczął tłumaczyć nowo poznanemu przeze mnie Jeffrey’owi, na co chłopak pokiwał nieznacznie głową mierzwiąc na niej włosy.
            Chwila przerwy między monologiem kumpla pozwoliła chłopakowi na przypomnienie sobie o moim istnieniu, bo po powiedzeniu czegoś dziewczynie zwrócił się w moją stronę, uśmiechając się. I wtedy dopiero zorientowałam się, że to ten sam, na którego wpadłam w poprzednim sklepie.
            Jeffrey miał budowę typowego mężczyzny. Nie imponował rzeźbą ani wysokością. Wyglądał na zwykłego dwudziestopięciolatka. Na jego głowie na wszystkie strony odstawały jasne, trochę przydługie brązowe włosy. Nie nosił ani bejsbolówki, a tym bardziej kominiarki, żeby wyglądać na jakiegoś gangstera. Nie chciało mi się wierzyć, że ma wyrok w zawiasach.
            W czasie moich przemyśleń ekspedientka zdążyła skądś wrócić i przynieść białe pudełko. Wręczyła je naszemu kompanowi.
            - Tak możemy ci się odwdzięczyć - powiedział i przesunął pudełko po blacie w moją stroną.
            Spojrzałam na nich zdziwiona i uchyliwszy pokrywkę natychmiast ją zamknęłam.
            - Nie - odpowiedziałam. - To połowa waszej pensji!
            - To nie jest pytanie - oburzył się ochroniarz.
            Jeffrey wziął pudełko w ręce i pociągnął mnie ze sobą do wyjścia.
            - Odwiozę cię.
            Gdy wsiedliśmy do starego poloneza chłopak rzucił pudełko na tylne siedzenie, a sam zajął miejsce przed kierownicą. Odpalił i ruszył, włączając światła. Zauważyłam dopiero jak zrobiło się późno. Gwiazdy odbijały się od srebrnej maski wozu, a wkoło księżyca świeciła największa już poświata.
            W którejś chwili młodzieniec spojrzał na mnie zdezorientowany. Okazało się, że jesteśmy na jakimś skrzyżowaniu.
            - West 33rd Avenue - odpowiedziałam, na co się uśmiechnął.
             Jechałam w zupełnej ciszy. Jedynie co jakiś czas Jeffrey przytaczał jakieś historyjki na temat miejsc, które mijaliśmy. Gdy byliśmy na ulicy, gdzie mieszkał Dave chłopak znów na mnie spojrzał.
            - 1520. To niedaleko. Przejdę się - ale ani myślał o tym. Podwiózł mnie pod same drzwi.
            Wskazał na białe pudełko na tylnych siedzeniach, ale tylko kiwnęłam przecząco głową. Honor mi na to nie pozwalał. Pomachałam mu na pożegnanie i weszłam do domu, nasłuchując odjeżdżającego auta. Tak się stało, jednak później jego dźwięk zagłuszył sam Dave.
            - Eilis!?
            O cholera, pomyślałam wtedy. Zapomniałam, że miałam do niego zadzwonić.
            - Przepraszam - zawołałam i spojrzałam na komórkę. - Chyba padła - powiedziałam, pokazując na telefon, kiedy wujek wszedł do przedpokoju.
            - Wiem, nagrałem chyba pięć wiadomości - zaczął. - Twój ojciec by mnie poturbował, jakby ci się coś stało, dziewczyno!
            - Przecież przeprosiłam. Coś mnie zatrzymało - wytłumaczyłam, ale taka gadka do wujka nie przemawiała. - Nie chce o tym gadać.
            Dave spojrzał na mnie z zatroskaniem i jednocześnie z nutą obiektywizmu.
            - Coś się stało, Eilis? Dobrze się czujesz?
            - Tak, tak - zdałam sobie sprawę, że odpowiadam równocześnie na oba pytania, a potem się zaśmiałam. - Nieważne.
            - Jak uważasz. Ale wiesz, że jakby co..
            - Wiem - skończyłam.
            Wujek uśmiechnął się i schował z powrotem w salonie. Rzuciwszy się na kanapę złapał otwartą książkę, która leżała na stoliku i pochłonęła go opowieść.
             Ja zrobiłam się strasznie głodna, więc poszłam do kuchni i otworzyłam lodówkę. Dave był jak zawsze dobrze zorganizowany i jego zapasy były uzupełnione. Wyciągnęłam z niej sałatę i pomidora, po czym zrobiłam sobie kanapki. Gdy chciałam już wziąć talerz i pójść do pokoju zadzwonił dzwonek.
            - Otworzę! - krzyknęłam.
            Gdy otworzyłam drzwi doznałam szoku. Nikogo nie było. Może zaczynam mieć jakieś omamy?, pomyślałam. Ale przecież dokładnie słyszałam dźwięk!
            - Kto to?
            - Chyba jakiś głupi dowcip! - wyjaśniłam wujkowi.
            W odpowiedzi usłyszałam tylko ciche westchnienie i szmer przewracanej kartki jego książki.
            Gdy chciałam zamknąć drzwi poznałam sens wizyty nieznanego gościa. U ich podnóży leżało owo białe pudełko, którego nie chciałam przyjąć od Jeffrey’a. No tak! Nie chciałam wziąć go wcześniej, więc podrzucił mi buty, wiedząc, że spod domu ich nie oddam. Mogłam oczywiście iść zwrócić je do sklepu, ale to nie miało sensu. Przecież właśnie jego pracownicy mi je podarowali. Byłam w kropce. Wzięłam więc pudełko i zamknęłam drzwi. Zabrałam talerz z kanapkami i podreptałam na piętro.
            Mój obecny pokój znajdował się na samym końcu korytarza. Było to niewielkie, ciemnawe, urządzone w mocnym rockowym klimacie pomieszczenie ze spadzistym dachem na jednej ścianie. Naprzeciwko otworzonych przeze mnie drzwi znajdowała się niska komoda i stolik z dwoma małymi pufami. Po lewej stronie było łóżko, a nad nim obrazy wielu kapel muzycznych, w tym zespół mojego wujka. Ostatnią wolną ścianę zajmowało rozsuwane wejście do osobnej łazienki. Gdy po raz pierwszy ujrzałam ten pokój zdałam sobie sprawę, że musi on być dla gości. Tylko dziwiło mnie jakich gości? Miałam tylko nadzieje, że nie zapraszał tam jakichś tanich, obrzydliwych prostytutek. Nie! To nie w jego stylu. On jest inny, próbowałam uspokoić sama siebie.
            Położyłam pudełko na łóżku i zaczęłam szamać moje kanapki. Gdy zjadłam ostatni kęs pierwszej kromki zauważyłam coś na boku kartonu. Przyklejona taśmą karteczka kryła w sobie coś, jakiś napisany tekst. Odłożyłam talerz na szafkę nocną i szybkim ruchem odczepiłam kartkę, przykładając ją sobie przed twarz.
            „ Skoro nie chciałaś ich przyjąć za darmo przyjdź jutro do John Oliver Secondary School na East 41st Avenue o 15.”
            Przeczytałam jeszcze dwa razy, żeby się upewnić, czy on właśnie - tak uważałam - zaproponował mi coś w rodzaju randki. A może miało to być spotkanie typowo koleżeńskie, żeby mi podziękować za uratowanie tyłka przed policją. I vice versa, też miałam za co mu dziękować. Nie wiedziałam czego się spodziewać, ale wiedziałam, że Jeffrey - za swoje zachowanie - jest wart tych paru godzin, które miałam mu poświęcić. A poza tym, wydawał mi się bardzo fajnym facetem, mimo że jak się dowiedziałam, był karany. Nie zawsze rozum idzie w parze z sercem. Pozory mylą, dopowiedziałam sobie.
            Zjadłam do końca przyrządzone kanapki i zabrałam talerzyk, by zanieść go do zmywarki. Gdy wyszłam z pokoju usłyszałam podjeżdżający samochód i dudniącą z jego głośników muzykę. Po chwili drzwi frontowe trzasnęły i do środka wpadł ktoś, kto był bardzo podekscytowany.
            - Pozory mylą, Dave - krzyknął. - A już myślałem, że nie uda nam się załatwić tego DJ-a. A tu taka nowina! W ostatniej chwili zrezygnował z drogiej oferty jakiegoś klubu, żeby zagrać dla nas!
            Zeszłam po schodach niezauważalnie i oparłam się o framugę przejścia do salonu, gdzie znajdował się przyjezdny. Zauważyłam jak Dave podnosi się z wersalki i skacze uradowany na Jacoba, po czym przybijają piątkę. Zachowywali się gorzej niż dzieci. Zaśmiałam się na ich widok, co nie uszło ich uwadze.
            - Och, cześć Eilis - dobry humor nie opuszczał Hoggarda.
            - Hej.
            Uśmiechnęłam się jeszcze raz, a potem poszłam wynieść talerz do kuchni. W tym czasie Jake wyszedł z wujkiem na dwór, mówiąc coś do siebie po drodze. Po niespełna pięciu minutach przyszli z wielkimi kartonami i workami. Drzwi znów trzasnęły, a ja stałam z zdezorientowaną miną.
            - Dave? - zaczęłam.
            - Emm… No tak. Zapomniałem ci powiedzieć. Jak co roku urządzamy sylwestra domówkę, a teraz wypada moja kolej udostępnienia chaty, więc mam nadzieję, że nie będzie ci to przeszkadzać.
            Pokiwałam przecząco głową na znak odpowiedzi.
            - Oczywiście jesteś zaproszona - dodał Jacob z uśmiechem.
            - Dzięki - dodałam krótko.
            Chłopcy spojrzeli po sobie i z uśmiechem na twarzy rozpakowywali następne pudła. Z jednego z nich wujek wyjął paczkę balonów w różnych kolorach oraz serpentyny. Jake natomiast przyniósł z auta spore głośniki. I to parę ładnych sztuk. Gdy wrócił z ostatnim lekko sapał - bo przecież były aż nadto ciężkie - David spojrzał na niego dziwnym wzrokiem. Chłopak - podobnie jak ja - chyba nie wiedział o co chodzi, bo jeden kącik ust wykrzywił w górę i zmarszczył czoło.
            - Masz? - spytał go Dave.
            - Co mam?
            - No to, o co cię prosiłem.
            - Ty mnie o coś prosiłeś? - zdziwił się Jake. - Aaa! A… - zaciął się i spojrzał na mnie, na co Dave zareagował palnięciem się w łysą głowę. - To mam.
            Szybko wybiegł z mieszkania, żeby zaraz wrócić. Coś, co trzymał w rękach od razu dał mojemu wujkowi.
            - Taki jaki chciałeś. Nawet nie wiesz, jak trudno mi było go znaleźć - mówił Jacob, na co David uciszył go palcem, który przyłożył mu do ust. - Będziesz mnie wielbić do końca życia.
            Podeszli do mnie obaj, by wręczyć mi ten prezent. Kolejne pudełko, pomyślałam.
            - Jako że parę dni temu była gwiazdka, ominąłem twoje urodziny oraz ukończenie przez ciebie szkoły, przyjmij ten drobny prezent - powiedział wujek.
            - W połowie jest też ode mnie jako przeprosiny za mój brak spostrzegawczości - dodał drugi.
            - Naprawdę, nie trzeba. Wujku, to trochę nie fair. Ja wam nie mogę nic dać - udałam naburmuszoną.
            Jak na rozkaz obaj wypięli swoje policzki. Ukartowali to! Znów byłam bezradna, jednak tym razem postanowiłam przyjąć podarunek bez żadnych przeciwwskazań. W odpowiedzi pocałowałam każdego z nich i uścisnęłam.
            - Pocałunek od takiej piękności jest wspanialszy niż wygrana na loterii - próbował udawać marzyciela Jake, na co razem z Davidem wybuchnęliśmy śmiechem.
            Otworzyłam zamaskowane papierem na wszystkich stronach pudełko i moim oczom ukazała się najnowszej generacji lustrzanka. Lepsza niż te na jakich pracowałam na zaliczeniach. Prawdopodobnie jeszcze nie wyszła na masową produkcję, pomyślałam. Wyciągnęłam ją ostrożnie i położyłam pudełko na podłodze obok swojej nogi. Uruchomiłam, zdjęłam osłonę obiektywu oraz ustawiłam na włączoną lampę błyskową.
            - Jest super. Dziękuję - powiedziałam poruszona. - Stańcie tam.
            Gdy wskazałam im miejsce przy sofie stanęli posłusznie z rękoma zwieszonymi wzdłuż ciał. Przytknęłam oko do wizjera i ustawiłam odpowiednią rozdzielczość. Wcisnęłam przycisk robiący zdjęcie i błysk rozszedł się po salonie. Pierwsze ujęcie było gotowe. Wyświetliłam je, a chłopcy znad moich ramion spoglądali jak wyszło.
            Dave - co prawda - stał jak wcześniej, ale z bardzo zaskoczoną miną, za to pozycja Jacoba była na tyle śmieszna i dziwna, że zaśmiałam się gromko. Chłopak stał w półprzysiadzie z rękoma na swoich biodrach i przytknął usta w postaci dzióbka do policzka mojego wujka! Nie miałam pojęcia jak on to zrobił w tak niewielkim obszarze czasu. Nawet nic nie zauważyłam. Trwało to tyle, co mrugnięcie.
            I znów kolejna nieprawdopodobna rzecz. Może kiedyś uwierzę, że Święty Mikołaj istnieje, a na Marsie są Kosmici. Nic mnie już nie zdziwi, pomyślałam. Prawa fizyki są nic niewarte, gdy mają się mierzyć z wyobraźnią. I chodź zawsze wyznawałam zasadę „ Pozory mylą, a ludzie kurwa zawodzą ”, po tamtym dniu w pełni mogę przyjąć nowe motto „ Pozory mylą, a ludzie się zmieniają ”.



1. Wybaczcie (jeśli ktoś to czyta), że rozdział dodałam dzisiaj, a nie dnia wczorajszego. Zadziało się tak z powodu, że mój laptop był w naprawie. Szczęśliwa byłam, że rozdział się zachował. :)
2. Dochodzi kolejny nowy bohater. Również dość znaczna postać.

Jeffrey Traitor

środa, 29 stycznia 2014

Rozdział 4 „ Odbudowa starych znajomości ” - Dave.

            Grałem ze swoim zespołem koncert na największej scenie muzycznej w Nowym Jorku. Czułem się świetnie. Adrenalina krążyła mi w żyłach. Biegałem po scenie z gitarą, grając zwrotkę do śpiewanej przez wokalistę piosenki. Wszystko szło znakomicie, niestety później moje palce zaczęły szturmować struny i wygrywać całkiem inną melodię. A do tego mój głos podskoczył o oktawę lub dwie wyżej. Brzmiałem niczym kobieta mająca orgazm! Cały skład przestał grać i spojrzeli na mnie. Tłum, który zebrał się przed sceną zaczął buczeć i śmiać się. Nie mogłem nic na to poradzić, aż do czasu, gdy moje piski zagłuszył dźwięk jakiejś syreny.
            Obudziłem się raptownie i machnąłem coś niechcący ręką. Moja wyimaginowana syrena przestała grać. Opadłem bezwładnie na poduszki , zasłaniając twarz dłońmi. Serce waliło mi w piersi, jakby chciało się wyrwać. Odruchowo złapałem to miejsce i zacząłem głęboko oddychać. Po chwili wszystko się uspokoiło, więc wstałem powoli i usiadłem na łóżku. Podniosłem komórkę, by sprawdzić która godzina i zaraz odrzuciłem ją zdegustowany.
            Wpół do ósmej. Dla mnie to godzina katorgi, musieć prawie każdego dnia właśnie o niej wstawać. Dlaczego nie mogłem spać dłużej? No tak! Jestem muzykiem, dopowiedziałem sobie. I nie mogłem pozwolić sobie na jęki i stęki. Próby, koncerty, zabawy - to wszystko było zajebiste, ale czasem potrzebowałem czasu dla siebie. Choćby po to, żeby się w końcu wyspać. Nie marudź!, pomyślałem i powlokłem się do łazienki.
            W lustrze zobaczyłem swoje odbicie i aż się skrzywiłem. Jakiś łysy facet z workami pod oczami, przypominający zombie. Żeby temu zaradzić wziąłem szybki prysznic i owinąłem się ręcznikiem. W sypialni ubrałem się w szorty i koszulkę bez rękawów. Oraz włożyłem tunele do dziur w uszach.
            Dopiero, gdy odsłoniłem zasłony światło skierowało się na coś błyszczącego przy łóżku. Okazało się, że owa „syrena” była moim budzikiem. Musiałem rozbić przy okazji przednią szybkę, albowiem wkoło mechanizmu iskrzyły się jej odłamki. Zebrałem szkło w dłonie i podreptałem na dół. Wyrzucając zepsuty już budzik do kosza, usłyszałem podjeżdżający samochód, a zaraz potem dzwonek.
            Poszedłem otworzyć frontowe drzwi, które były ulokowane naprzeciwko schodów.
            - O nie - wychrypiałem.
            Na progu stał ciemnowłosy facet z rękoma w kieszeni jeansów. Uśmiechnął się do mnie i wparował do mieszkania, przeciskając się pomiędzy mną a framugą.
            - Też się cieszę - zachichotał Jacob.
            Wszedł do kuchni i stanął przed lodówką, otwierając ją.
            - Masz coś dobrego? - spytał. - Moja lodówka świeci pustkami.
            Zamknąłem drzwi i poszedłem w stronę kumpla. Ledwo zdołał zabrać rękę, kiedy trzasnąłem drzwiczkami sprzętu, służącego do przechowywania łatwo psującej się żywności.
            - Może dlatego, że nie chce ci się ruszyć tego leniwego tyłka i pójść coś kupić? - zakpiłem.
            Hoggard zrobił tylko minę niewinnego dziecka i wzruszył ramionami.
            - Może i tak - przyznał mi rację, ale potem zaczął z innej beczki. - A co ty taki wkurzony od rana?
            - Krótko spałem - i na dowód mych słów głośno ziewnąłem. - Czego w ogóle chcesz?
            Prócz wyjadania moich zimowych zapasów?, dopowiedziałem sobie w myśli. Jake, mimo że był moim najlepszym kumplem i współtwórcą naszego zespołu naprawdę czasem działał mi na nerwy. Choćby tamtego poranka. Przyjdzie, weźmie co chce i może jeszcze posprzątać po nim? Ehh… Chyba zaczynałem histeriować.
            - Kochanie, jest poniedziałek - powiedział radośnie i poklepał mnie po prawym policzku.
            - Cholera - dodałem i przetarłem jeszcze śpiące oczy.
            I mimo że kochałem to, co robiłem termin „poniedziałek” nie wzbudzał we mnie euforii. Każdego tego feralnego dnia zaczynały się spotkania z jakimiś wielkimi szychami, wytwórniami i Bóg wie kim jeszcze. Mnie interesowała muzyka, którą tworzyliśmy, a nie kto ją będzie wydawał i jak sprzedawał.
            - Myślę, że po sobotniej imprezie trochę przystopujemy, bo widzę, że cię jeszcze trzyma - zaśmiał się.
            - To nie to, Jacob. Jestem po prostu nie wyspany. Miałem wczoraj ciężki dzień.
            Na domiar wszystkiego musiał przypomnieć mi o tej - nieszczęsnej jak dla mnie - imprezie, którą wydaliśmy na cześć ukończenia naszej nowej płyty „Wild Life”. Nieszczęsnej, ponieważ może i miał rację - sporo wypiłem, ale nie to było najgorsze. Pojawiła się na niej moja była partnerka Tracy, której nikt nie zapraszał. I nikt też nie cieszył się z jej przybycia. Próbowałem nie zwracać na nią uwagi, ale gdy tylko pojawiałem się w pobliżu zaczynała przystawiać się do każdego napotkanego faceta. To było okropne. I pomyśleć, że robiła to dlatego, żeby wzbudzić we mnie zazdrość, gdyż zerwałem z nią parę tygodni przed wydawanym bankietem. Naprawdę ją lubiłem, ale nie mogłem być z kimś, kto mnie oszukał. A raczej nie powiedział prawdy, że ma męża i dwójkę dzieci! Chciała się tylko zabawić. A ja głupi dałem jej się nabrać. Na szczęście w porę się zorientowałem, że coś nie gra i zakończyłem ten związek.
            Chłopak spojrzał na mnie z jedną podniesioną brwią. Nawet nie zauważyłem, że w czasie mojego myślenia zdążył wyjąć z lodówki jabłko i zjeść je już do połowy.
            Chwile potem usłyszeliśmy jakieś szmery i skrzypienia. Naszym oczom ukazała się brązowowłosa piękność. Eilis - owinięta prześcieradłem, spod którego widać było jej bose nogi zmierzała w stronę salonu.
            Ja widziałem w niej moją słodką siostrzenicę, którą przygarnąłem po jej ucieczce z rodzinnego domu. Której muszę pomóc pozbierać się po stracie ukochanej osoby. Ja właśnie tak na nią patrzałem, ale mój kumpel nic nie wiedział o jej przeszłości i od razu wyinsynuował swoją teorię.
            - Teraz już wiem, dlaczego tak słabo spałeś - szepnął mi do ucha Jacob. - Skąd ty ją wziąłeś? Na pewno nie było jej na imprezie, bo inaczej leżałaby teraz w moim łóżku - ciągnął dalej, przyglądając się idącej Eilis.
            Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, co miał na myśli i trzepnąłem go otwartą dłonią w tył głowy. Spojrzał na mnie z miną mówiącą : „O co ci chodzi?”
            - Dave, nie widziałeś mojego plecaka? - dało się usłyszeć z dalej umieszczonego pokoju.
            - Położyłem go na fotelu, przy półce z książkami - odkrzyknąłem. - Będę na próbie za godzinę - dodałem cicho i wyprosiłem Hoggarda z mojego domu.
            Wyprosić to łagodne słowo. Ja go wręcz złapałem za szmaty i wyrzuciłem za drzwi. Nie dało się ukryć - byłem tego ranka aż nadto wkurzony. Trzasnąłem niechcący za mocno drzwiami, więc Eilis natychmiast pojawiła się przy wejściu do salonu i spojrzała na mnie pytająco.
            - Nikt ważny - uspokoiłem ją.
            - Wszystko słyszałem! - krzyknął Jacob zza drzwi, a chwilę potem odjechał z piskiem opon.
            Uśmiechnąłem się od ucha do ucha, że choć raz mogłem go wkurzyć. Rozweseliło mi to trochę ten nowo zapowiadający się tydzień.
            - Kumpel z zespołu - poprawiłem się. - Jeśli chcesz, mogę cię dziś zabrać na próbę. Nie będziesz musiała siedzieć sama w domu.
            Zobaczyłem jak dziewczyna lekko się uśmiecha. Zrobiły jej się przy tym słodkie dołeczki w policzkach.
            - Nie musisz nic więcej dla mnie robić, wujku. Wystarczy, że dałeś mi dom. I tak jestem już twoją dłużniczką - powiedziała z lekkim wyrzutem.
            Miałem już przygotowaną tezę na tego typu stwierdzenie, ale nie było dane mi jej powiedzieć.
            - Ale jednak z chęcią pojadę. Dawno już nie widziałam was na żywo - dopowiedziała.
            Co racja to racja. Minęło tyle czasu, bodajże sześć lat, kiedy ostatnio u mnie była. Smarkula, która nie wiedziała co to życie. Przypomniałem sobie, jak przyjechali do Vancouver całą rodziną na święta. Przywiozłem również mojego tatę, Felixa z wybrzeża. Były to ostatnie święta, które spędziłem w gronie najbliższej rodziny. I nie spotykałem się z nimi, nie z własnych widzi mi się, tylko przez Judith, matkę Eilis. Mocno się posprzeczaliśmy, więc wiem co mała czuła, kiedy uciekła z domu, jak twierdziła, właśnie po kłótni z nią. Na zrozumienie ojca też nie miałem co liczyć, bo od śmierci mamy stała się jego pieszczoszką. Ja odgrywałem w tej historii, można powiedzieć, kundla ogrodowego - niby byłem, ale traktowano mnie gorzej niż domowe rasowe psy.
            Dziewczyna, trzymając skórzany plecaczek w dłoniach wróciła na piętro i zniknęła z mojego pola widzenia. Zastanawiałem się, co ona wzięła za bagaż? Czy pomieściła cokolwiek w tej torbie? Może powinienem był jej jakoś pomóc, czy coś zasponsorować. Pomyślę o tym później, obiecałem sobie.
            Poszedłem do siebie, by przebrać szorty na długie spodnie i założyć ciepły sweter. Do torby przekładanej przez ramię wrzuciłem potrzebne mi rzeczy, typu : portfel, dokumenty, coś do pisania, teksty, nuty i akordy do piosenek. Zabrałem również moją piękną Afrodytę, czyli ukochaną niebieską gitarę, bez której nie mam zwyczaju wychodzić z domu na próby.
            Po raz pierwszy ujrzałem ją na wystawie w sklepie muzycznym w moim mieście. Byłem wtedy nastolatkiem bez dużych środków do życia, więc ucieszyłem się, że jest sprzedawana w promocyjnej cenie z powodu zarysu na korpusie. Z biegiem czasu uważam, że to zniekształcenie dodaje jej uroku. To moja pierwsza „dziewczyna”, która nigdy mnie nie zawiodła.
            Gdy schodziłem po schodach, Eilis w pełni gotowa ubiera swoje stare trampki. Spojrzała się na mnie i uśmiechnęła. Podążyłem za jej poczynaniami i założyłem swoje trzewiki. Zabrałem torbę oraz gitarę, i zamykając dom wsiedliśmy do auta.
            - Miałbyś coś przeciwko, gdybym poszła później gdzieś na zakupy? - spytała, gdy ruszyłem. - Bo widzisz, w pośpiechu wzięłam tylko jeden komplet na przebranie.
            - Nie, no co ty! - pośpieszyłem. - Jak chcesz mogę iść z tobą.
            Zaoferowałem się, by po tym, co przeżyła nie spędzała czasu sama. Jednocześnie chciałem chyba wynagrodzić jej, że przez te wszystkie lata nie utrzymywałem z nią kontaktu. A przecież była moją ukochaną siostrzenicą, za którą tęskniłem, nawet nie wiedziałem jak bardzo.
            Eilis wyszczerzyła zęby i pokiwała głową. Odwzajemniłem uśmiech, przejeżdżając kolejne skrzyżowanie. Włączyłem radio, by milej zleciał czas, który poświęciliśmy na dojazd do sali, gdzie miałem próbę z zespołem.
            Wjechałem na strzeżony parking, który był ulokowany z tyłu budynku i pilnowany przez trzech leniwych, wpieprzających cały czas pączki ochroniarzy. Byli za to bardzo silni, więc nigdy nie zdołałem powiedzieć im tego w twarz, bo bałem się, że oberwę. Ale z drugiej strony, gdyby nie nasze spotkania zarabialiby pewnie mniej. Osobiście nic do nich nie miałem, ale swoją bezczynnością działali mi na nerwy.
            Wysiedliśmy z Alpiny i podążyliśmy ku tylnym drzwiom budowli, przybliżając się do osiłków.
            - Dzień dobry panie Rosin - powiedział jeden z nich, stojący przy wiacie.
            Powitałem faceta uniesieniem ręki. Później zauważyłem, jak ten sam gościu przygląda się mojej siostrzenicy i zatrzymuje ją, prosząc o wyjaśnienie jej przybycia. Cofnąłem się nieco i spojrzałem na plakietkę, widniejącą na lewej piersi ochroniarza, by zwrócić się do niego z sarkastycznym - jaki miałem zamiar - szacunkiem.
            - Przepraszam Ronaldzie, jednakże ta miła osoba przyszła ze mną i mam nadzieję, że nie byłby to problem wpuścić ją, gdy miałaby taką potrzebę, by tu wejść!?
            Mężczyzna natychmiast opuścił mocno zbudowaną kończynę i skinął głową.
            - Oczywiście, że nie, panie Rosin - odpowiedział i skierował nas do drzwi wejściowych.
            Gdy przez nie przeszliśmy wybuchnąłem śmiechem. Eilis była chyba zdezorientowana, lecz po chwili sama zaszydziła. Poszliśmy dalej, mijając paru kolejnych pracowników. Ci, na szczęście nie mieli nic przeciwko obecności mojej towarzyszki. Weszliśmy w końcu do poszukiwanego przez nas pomieszczenia.
            Po lewej stronie były trzy kanapy i szklany stolik. Obok nich drzwi i wielkie lustro weneckie. Po prawej mały barek z napojami bezalkoholowymi, z jasnych powodów, dlaczego w pracy nie wolno nam było pić. Z tyłu ogromnej sali był już rozłożony sprzęt Christiana, naszego perkusisty. Oraz wolnostojące różne gitary. Było to miejsce, tak zwanego - przeze mnie - suchego treningu.
            - Dave! Co ty wyrabiasz? Gadaliśmy o tym! Nie przywozimy tutaj panienek! - krzyknął do mnie Jacob, wchodząc z Chrisem i Thomasem do sali przez wspomniane drzwi przy kanapach. Przystanął i spojrzał na mnie z wyrzutem, a Eilis przeleciał wzrokiem od dołu do góry.
            - Zamknij się wreszcie, Hoggard! - wydarłem się na kumpla.
            Chyba chciał coś powiedzieć, ale posłusznie zatkał się. Od razu z pomocą słowną pospieszył się Tom.
            - I to niby jest ta nowa laska Dave’a? - spytał go, a chłopak tylko kiwnął głową . - Jake, ty idioto! Przecież to jest jego siostrzenica, Eilis!
            Gdy to powiedział zbliżył się i uścisnął ją. Nie wiedziałem, że ktokolwiek będzie pamiętał Eilis, ale co się dziwić? Tommy miał z nasz wszystkich chyba najlepszą pamięć do twarzy. Przydatna cecha. Zaskoczyło mnie to, że i moja siostrzenica pędzi z uśmiechem w jego ramiona.
            - Nic się nie zmieniłaś - powiedział i przyjrzał jej się. - No, może trochę urosłaś, a razem z tobą twoje…
            Spojrzał niebezpiecznie trochę w dół. O nie, o nie!, pomyślałem.
            - … włosy - dokończył, a ja wybuchnąłem śmiechem. Spojrzeli na mnie, ale wyglądali tylko na zdezorientowanych.
            Po przywitaniu się z gitarzystą, Eilis podeszła do Chrisa. Nie znała za dobrze naszego perkusisty, więc wymienili między sobą kilka ciepłych słów i uścisnęli dłonie. Gdy przyszła pora na wokalistę, Jacob był strasznie zawstydzony, a jednocześnie lekko zakłopotany. Nieczęsto widzi się u niego taki wyraz twarzy. W innych sytuacjach nawet byłoby mi go żal, ale nie wtedy. Jestem sadystą! - cieszyłem się, że z moim przyjacielem było coś nie tak. Kiedy stanęli naprzeciwko siebie Jake skrzyżował ręce i zrobił podkówkę z ust, ale chyba stwierdził, że to wygląda dziecinnie, bo zaraz rozkurczył uścisk i jedną dłoń podał dziewczynie, która ją chwyciła.
            - Sorry, że pomyślałem, że ty i Dave… - zaczął się tłumaczyć. - Rano to wyglądało bardzo realistycznie.
            Cały Jacob! Zamiast normalnie przeprosić i wziąć odpowiedzialność na swoje barki, że się pomylił, to oczywiście szuka winowajcy w nieodpowiednim miejscu i czasie.
            Przewróciłem teatralnie oczami, co nie uszło jego uwadze. Zmroził mnie spojrzeniem, a Eilis tylko kiwnęło głową i uśmiechnęła się.
            Po traumatycznych przeżyciach, jakim było powitanie z „dziwnym” Jake’em rzuciłem torbę na jedną z kanap i usiadłem na głośniku, zaczynając stroić moją Afrodytę. Chłopcy zaraz do mnie dołączyli i zajęli swoje miejsca na niewielkim podeście, a Eilis usiadła na sofie, wkładając kartki do mojej torby, które wyleciały, kiedy nią rzuciłem.
            - „Anything”? - zasugerował Jake.
            Bez większego zastanowienia zaczęliśmy grać, po tym jak puszczono nam specjalnie utworzony podkład muzyczny do tej piosenki. Hoggard nadal był rozkojarzony, bo na początku śpiewał ciszej niż miał w zwyczaju. Gubił czasem końcówki, albo przeoczał jakiś wers. Jednak, gdy zamknął oczy - robił tak, gdy chciał się uspokoić - na powrót był sobą. Jaka szybka transformacja, pomyślałem, śpiewając refren. Zaczął chodzić od lewej do prawej lekko podskakując. Na koniec owej piosenki zaimponował nam wysokim falsetem.
            - Teraz to się popisałeś - żachnął się Chris. Wszyscy się zaśmialiśmy.
            Przed krótką przerwą zagraliśmy jeszcze kilka kawałków z nowej płyty, po czym rzuciliśmy się na wersalki niczym banda szogunów. Jake o mały włos nie upadłby na szklany stolik, na szczęście odciągnąłem go za koszulkę w ostatniej chwili. Ale gdy tylko mu pomogłem skoczył na wolne miejsce i zostałem sam bez siedliska.
            - W co ty pogrywasz, Jacob? - zaśmiał się Tom. - Trzeci raz w tym tygodniu padasz na szkło! Natychmiast lecisz po napoje!
            - Dlaczego ja? - udawał niewiniątko.
            - Bo oszukujesz!
            Hoggard wstał z kanapy, rozciągając swoje kończyny i zaśmiał się do nas, po czym poszedł do przeciwległej ściany sali, klepiąc mnie po łysej czaszce.
            - Usiądź, staruszku.
            Wedle twojego życzenia, pomyślałem. Zająłem miejsce przy Crippinie i spojrzałem na Eilis. Wydawała się mieć minę, jakby się nad czymś zastanawiała.
            - Czyli ten, który zostanie bez kanapy usługuje innym, podając picie? - spytała.
            - Bystrzacha - pochwalił ją Thomas.
            - Musimy jakoś umilić czas między graniem - dodałem. - Tylko nie każdy bawi się fair! - powiedziałem głośniej, by pewna osoba imieniem Jacob to usłyszała.
            Chłopak wrócił i rozdał nam po butelce coca coli. Później usiadł obok mojej siostrzenicy, która się przesunęła, by miał wystarczająco miejsca. Następnie gadaliśmy z dwadzieścia minut o różnych sprawach. O koncertach, które nas czekają, jak i o życiu codziennym.
            Niedługo po tym weszła sekretarka z biura obok i oznajmiła, że chce się z nami widzieć właściciel sali nagraniowej. Zdenerwowałem się, lecz nie dałem tego po sobie poznać.
            - Będę się już zbierać - powiedziała Eilis w chwili, gdy tamta wyszła.
            Pożegnała się z moimi kumplami z zespołu, a ja odprowadziłem ją do wyjścia.
            - Przepraszam, Eilis. Głupio wyszło. A byliśmy umówieni. Niech szlag trafi tego gościa!
            - Dave, nic nie szkodzi. I tak pewnie nie uśmiecha ci się chodzenie po sklepach - oznajmiła. Niestety miała rację.
            Zrobiłem zbolałą minę, jeszcze raz przeprosiłem i wytłumaczyłem, gdzie znajdzie ulicę ze sklepami odzieżowymi. Zaproponowałem również, że dam jej pieniądze, tylko wrócę się po portfel. Jednakże nie chciała ani dolara, tłumacząc się odłożoną sumą. Na koniec obiecałem, że po nią przyjadę i pocałowałem w czoło. Ostatnimi czasy byłem nad wyraz czuły.
            Wracając do chłopaków wskoczyłem na niby scenę i chwyciłem gitarę. Poprzez lekkie drapnięcie strun wydała swój pierwszy dźwięk. Tak aksamitny i powabny, jakby motyl leciał nad zieloną łąką i słychać było łopotanie jego małych skrzydełek w cichej poświacie wiejącego wiatru. Kolejny podmuch - kolejne szarpnięcie strunami. Melodia, wypływająca z głośników wydawała się być pięciolinią widzianą gołym okiem, jak leci przed naszymi twarzami, muskając dotykiem nasze zmysły.
             A Afrodyta grała nieprzerwanie.



Na poprawę humoru "Anything" w dwóch wersjach





środa, 22 stycznia 2014

Rozdział 3 „ Nadzieje na ponowne odrodzenie ” - Eilis.

            Przechadzałam się po piasku, gdzie morze wylewało swoje najdalsze wody, które co jakiś czas oziębiały moje bose stopy. Chyba byłam głupia zdejmując buty, bo przecież był koniec grudnia. Wiedziałam, że prędzej czy później poniosę tego kare w postaci przeziębienia, ale jakoś mnie to nie obchodziło.
            Rozmyślałam nad czasami przed wypadkiem Colina, który miał miejsce w wakacje. Wspominałam jak było, kiedy bawiłam się z nim w naszym ogrodzie. Jak razem z tatą grali w piłkę, a potem podkradali mamie świeżo upieczone ciasteczka. Bardzo żałowałam chwil, w których podnosiłam na niego głos, bo przeszkadzał mi w lekcjach albo nie pozwalał wyjść wysuwając argumenty o zabawach. Ale był tylko dzieckiem i jak każde dziecko chciał się bawić i poznawać świat. Ja wyrosłam z tych lat, ale on dopiero je przeżywał. I właśnie wtedy, gdy jego usta wykrzywiały się ku dołowi ruszały mną wyrzuty sumienia.
            Jak widać moje wspomnienia są zróżnicowane emocjonalnie. Ale są jedną z nielicznych pamiątek, jakie pozostały mi po braciszku. Wolałam cierpieć i kochać z nimi niż o nich zapomnieć, bo wtedy nie znałabym ludzi, których kochałam nade wszystko.
            Żyć w cieniu wspomnień niżeli budować nową drogę trwania prowadzącą do niewiedzy.
            Podeszłam bliżej linii stykającej ląd z wodą i zanurzyłam stopy po kostki w lodowatej cieczy. Nie był to dobry pomysł, bo kolejna fala pomoczyła całe nogawki moich jeansów. Z zamiarem ich podwinięcia przykucnęłam, co było jeszcze gorszą ideą.
            Z niewiadomo której strony do wody dokładnie metr naprzeciwko mojej twarzy wpadła piłka, która zrobiła rozchlap na całe moje ubranie i twarz wraz z włosami.
            Lekko się zatoczyłam, ale na szczęście nie upadłam do wody, tylko na piasek, który też był mokry.
            - Przepraszam - powiedział ktoś z prawej strony. - Mówiłem im, żeby mi nie podawali.
            Chłopak podał swoją dłoń i pomógł mi wstać. Dopiero gdy się otrzepałam podniosłam wzrok i moim oczom ukazał się brązowowłosy nastolatek z serdecznym uśmiechem. Imponował mocną posturą ciała i był wyższy ode mnie co najmniej o głowę. Miał na sobie rozsuwaną bluzę z kapturem i dresowe spodnie w szarym kolorze.
             Żeby nie zorientował się, że zmierzyłam go wzrokiem znów weszłam do lodowacizny i wyciągnąwszy piłkę rzuciłam w jego stronę.
             - Nic nie szkodzi - odpowiedziałam.
             Młodzieniec się uśmiechnął. Jego zęby tworzyły rząd lśniących kryształków, a na ich powierzchni iskrzył się ledwo widoczny w tym świetle srebrzysty aparat ortodontyczny. Mimowolnie sama zareagowałam podobnie.
             - Jesteś stąd? Nigdy cię tu nie widziałem - oznajmił i spytał jednocześnie bez zmiany mimiki twarzy.
             - Długo tu nie zabawie - powiedziałam. - Przyjechałam do dziadka.
             Właśnie. Dziadek! Pewnie już się martwił, zwłaszcza po tym, o czym rozmawialiśmy. Powinnam już do niego wracać, pomyślałam.
             - Właściwie będę się już zbierać.
             Chłopakowi widocznie zmizerniał wyraz twarzy. Jednak po chwili znów przybrał piękny kształt olimpijskiego herosa.
             - Poczekaj chwilę - nakazał i pobiegł w tył za siebie.
             Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stało kilku chłopaków. Na oko byli w tym samym wieku co ja. I podobnie do mnie wpatrywali się w nastolatka biegnącego w ich kierunku. Gdy się do nich zbliżył okazało się, że jest najwyższy, mimo że - jak mi się wydawało - był najmłodszy. Coś do nich powiedział czego nie słyszałam, ale skierowali głowy w moją stronę i poczułam na sobie wzrok całej grupy.
             Odwróciłam się w stronę świata bez horyzontu i próbowałam puścić kaczkę z płaskiego kamyczka. Bez powodzenia. Powtórzyłam operacje jeszcze dwa razy, ale musiało wyglądać to, jakbym po prostu rzucała coś z niechcenia.
             - Za duże są chyba fale - podsumował chłopak zmierzający w miejsce, w którym stał trzy minuty temu z rękoma w kieszeni dresów. - Chodź, odprowadzę cię.
             - Nie musisz - odpowiedziałam.
             Kolejny podmuch wiatru zadrżał moim zziębniętym ciałem. Potężne dreszcze przeszły od stóp aż po czubek mojej głowy. Ciepła kurtka cała pomoczona nie była już tak ochronną izolacją. Potarłam swoje ramiona, choć wiedziałam, że to bez sensu.
             Nie uszło to jego uwadze. Zaśmiał się krótko i posłał mi uroczy uśmiech.
             - Rozbieraj się.
             Że co? Co on sobie wyobraża? Byłam zdezorientowana. Już miałam zacząć krzyczeć na niego, że co on sobie myśli, o co mu chodzi? Ale gdy zobaczyłam, że zdejmuje swoją bluzę powietrze nagromadzone w tym czasie w płucach opuściło organy bezzwłocznie.
             Stał w obcisłej czarnej bluzce na długi rękaw, która mimo swej grubości ukazywała perfekcyjnie wyrzeźbioną klatę mojego towarzysza. Ramiona również wydawały się szersze - jakby miały kogoś chronić. Na chwilkę wpatrzyłam się w jego niebieskie jak niebo oczy, które były takie prawdziwe i przyjazne. Zmrużyły się w pewnym momencie, gdy na jego twarzy pogłębiał się uśmiech.
             Zorientowałam się, że to moja mina sprawia mu taki wyraz radości. Natychmiast się opanowałam.
             - Przecież nie będziesz marznąć w tej pomoczonej przeze mnie kurtce - powiedział z większym naciskiem na to, że to jego wina. - Jeszcze się rozchorujesz.
             - Nic mi nie będzie - oznajmiłam zakładając powoli trampki.
            Wstając wiatr znów nie działał na moją korzyść. Podmuch równał się kolejny dreszcz.
             - Nie bądź dziecinna - żachnął się. - Nie chce cie mieć na sumieniu - tym razem się zaśmiał.
             Poddałam się. Wypuściłam ostatnią parę z ust i zdjęłam kurtkę. Na chwile wymieniliśmy się narzutkami, po czym zaczęłam ubierać jego bluzę. Gdy byłam już przy zapinaniu suwaka spojrzałam na niego.
             - Ale tobie będzie…
             - Nie będzie - uprzedził mnie, po czym dosunął zamek do końca i podarował mnie pięknym uśmiechem. Odsunął się na metr, by mi się przyjrzeć. - Wyglądasz rozkosznie.
             Zaśmiałam się. Jak ktoś w mojej sytuacji mógł tak wyglądać? Brudne buty, pomoczone spodnie, potargane włosy i bluza należąca do niewiadomo kogo. Była jednak bardzo ciepła i pachniała nutką męskich perfum, które ubóstwiałam. Pogłębiłam się w tym wszystkim. I uśmiechnęłam.
              - Jaki ja głupi - palnął się w głowę. - Wybacz. Jestem Marco - podał mi dłoń i lekko się schylił.
              - Eilis - odpowiedziałam i wyciągając rękę z rękawa zbyt dużej bluzy ścisnęłam jego.
             Chłopak wskazał na ścieżkę biegnącą wprost na chodnik. Pokiwałam głową i jeszcze tylko na sekundkę zerknęłam na zimną poświatę morza. Nie umknęło to Marcowi.
              - Tam, gdzie mieszkam nie ma morza. Nie mogę patrzeć, jak fale rozbijają się o skały, jak zachód słońca przecina oddzielający horyzont nieba i wody. Uwielbiałam to przyjeżdżając do dziadka.
              - Więc skąd, jeśli można wiedzieć? - spytał uprzejmie.
             Usłyszał w odpowiedzi tylko „Saint Paul”.
              - Ooohh.. Amerykanka! - podsumował mnie. Zaśmialiśmy się, a ja kiwnęłam nieznacznie głową.
             Szliśmy powoli, nigdzie się nie śpiesząc. Marco wciąż niósł moją mokrą kurtkę. Nasze stopy odbijały się od płyt chodnikowych w tym samym czasie. Ja lewa, on lewa. Jak żołnierze podczas marszu. Zaśmiałam się, gdy w moim trampku coś zaczęło chlupać i wydawać dziwne odgłosy. Nastolatek nadal obdarowywał mnie swoim urokliwym uśmieszkiem.
              - A ty? Mieszkasz gdzieś w okolicy? - przerwałam ciszę.
              - Nie - odpowiedział po chwili skupienia. - Przyjechałem na weekend do mojej drugiej połówki.
              - Szczęściara - dodałam lekko smutna.
              Dopiero co poznałam wspaniałego chłopaka. Wspaniale zbudowanego. Wspaniale scharakteryzowanego. I w dodatku tak wspaniale wprowadzającego mnie w stan rozkoszy samym swoim uśmiechem! I dlaczego ten wspaniały bóg musiał mieć osobę, której na pewno tak samo (albo nawet i mocniej) wspaniale się podobał? Może to było głupie, bo znałam go dopiero od góra piętnastu minut, ale poczułam, że to nie fair. Kolejny raz dostałam z liścia od losu.
              - Tak - zaśmiał się Marco.
              - Nie będzie miała nic przeciwko, że jesteś teraz ze mną?
              - Nie, skąd! Taylor ma bardzo spokojny charakter i równie spokojne nastawienie emocjonalne - powiedział i zadowolony ze swojej wiązanki słów uśmiechnął się.
              Po dziesięciu minutach spaceru byliśmy już na początku ulicy, na której mieszkał mój dziadek. Zatrzymałam się, a mój towarzysz zrobił pytającą minę. Pokazałam tylko szybkim ruchem dłoni na ulicę, a potem zdjęłam jego bluzę zatracając się w jej zapachu i fakturze ostatni raz. Swoją kurtkę wyrwałam z jego rąk niczym bandyta, przez co Marco zrobił dziwną minę. Ale gdy tylko się zaśmiałam on także zrewanżował się zawadiackim uśmieszkiem. Z ostrożnością podałam mu jego własność, żeby tylko nie upadła, czy coś.
              Niespodziewanie chłopak złapał moją rękę, zanim zdążyłam ją wziąć z bluzy. Byłam zdezorientowana!
              - Co teraz? Gdzie pojedziesz? - spytał.
              - Vancouver - wypaliłam.
              Nadal trzymając moją dłoń lekko się skłonił i delikatnie dotknął swoimi ustami o palce składając na nich niewyczuwalne ucałowanie.
              - W takim razie do zobaczenia - powiedział cicho.
              Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę plaży. Parę kroków dalej zakładając bluzę odwrócił się o całe trzysta sześćdziesiąt stopni i posłał mi najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.
              Stałam na chodniku dopóty, dopóki Marco nie zniknął z pola mojego widzenia. A może to z powodu szybkiego pulsu krążącej w moich żyłach krwi? W dalszym ciągu byłam zdezorientowana.
              Moją uwagę przerwał samochód przejeżdżający obok. I to nie dlatego, że jego podróżnicy dziwnie się na mnie patrzeli, co było pewne. A to, że stałam blisko krawędzi, przy której była spora kałuża. Jej zawartość oczywiście wylądowała na mojej garderobie. Przeklęłam kierowcę w duchu i pomaszerowałam w przeciwną stronę.
               Rozmyślałam nad sytuacją sprzed kilku chwil. Przecież miał dziewczynę, którą nazywał „drugą połówką”, więc nie sądziłam, że może być pomiędzy nimi coś nie tak. A może po prostu się pokłócili i Marco próbował odreagować lub zrewanżować się pięknym za nadobne? Ale przecież biła od niego taka prawda i życzliwość. Poczuciem bezpieczeństwa zwabiał osobniki płci przeciwnej jak lep na muchy. I jeszcze o co mu chodziło z tym, że jeszcze się zobaczymy? Czyżby mieszkał właśnie w Vancouver? Była to niewiadoma, którą miałam się dowiedzieć w najbliższym czasie, albo wcale.
               Przed domem mojego kochanego staruszka zobaczyłam samochód, którego wcześniej tam nie było. Ktoś złożył wizytę dziadkowi? Jednakże domy na ulicy były postawione obok siebie bardzo gęsto, niemal się stykały, więc auto mogło należeć do każdego sąsiada. Przeszłam więc obok lśniącej Alpiny b7 marki BMW koloru niebieskiego kierując się na schody.
               Gdy weszłam do środka mówienie „Jestem już!” nie miało żadnego sensu, ponieważ w korytarzyku słychać było głośne rozmowy z saloniku. Wsłuchawszy się zdałam sobie sprawę, że to wcale nie rozmowa, a raczej kłótnia. Dziadek z kimś się wykłócał. Nieźle się przestraszyłam, że ma jakieś problemy, ale gdy wyłapałam dobrze znane mi imiona zdziwiłam się.
                - Tato! Nie! Judith nie ma żadnego prawa obwiniać Eilis o wypadek Colina. Co ona sobie wyobraża? Jak może oskarżać swoją własną córkę? - podniósł głos jeden z mężczyzn.
                - Nie widziałeś ich przez pół roku, a wcześniej kto wie ile? Nie wiesz, jak twoja siostra przeżywa śmierć jedynego syna. Potrzebuje czasu i pomocy - powtórzył głos dziadka słowa, które w podobnym znaczeniu miały trafić do mnie wcześniej.
                - Jej córka również - podsumował drugi głos. - I zamierzam wszelkie takie środki zapewnić Eilis. Zabieram ją i jeszcze dziś wieczór zamieszka ze mną.
               Weszłam powoli do salonu stając w drzwiach kuchni. Gdyby nie skrzypiąca podłoga zostałabym niezauważona. Obie postacie odwróciły się bezzwłocznie.
               Dziadek siedział na starej kanapie z rękoma na głowie, lecz gdy mnie zobaczył natychmiast je zdjął. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu i straty. Miałam ochotę podbiec do niego i przejąć jego żale, ale przykuła mnie druga istota.
               Dave - bo to jego rozpoznałam w owej postaci - stał na środku pokoju zwieszając ściśnięte pięści wzdłuż ciała. Tylko jego głowa podążyła w moim kierunku. Kryła złość i rozżalenie. Lecz gdy nasze oczy się spotkały te emocje raptownie się zmieniły. Dostrzegłam entuzjazm, jakby znalazł skarb, którego szukał całe życie i znalazłszy go wypełnił największe marzenie życia.
               Wujek podszedł do mnie i objął tak, że moja głowa spoczęła na jego obojczyku, a swoją twarz wtulił w moje włosy jednocześnie całując w czubek głowy. Po chwili odsunął się o krok trzymając nadal moje ramiona i spojrzał swoimi czekoladowymi oczami w moje.
                - Eilis. Jeśli jeszcze chcesz mogę cię przyjąć w każdej chwili - zaproponował.
               Wszystko zaczynało mi się układać. Nowe życie w nowym miejscu, z nowymi ludźmi, którzy nie znają mojej przeszłości, ani moich zamiarów na przyszłość. Łza zakręciła mi się w oku i spłynęła powoli po policzku, lecz nie dałam jej upaść szybko ją wycierając.
                - Dziękuję - odpowiedziałam cicho znów przytulając Dave’a.
                - Wnusiu! Zastanów się. Czy aby na pewno chcesz zostać w Vancouver? Przecież mama na pewno się o ciebie martwi - posłałam dziadkowi krzywe spojrzenie. - A Henry? Jego też zostawisz?
                Trochę zabolała mnie wzmianka o ojcu. Ale on jako jedyny nie miałby nic przeciwko, żebym zaczęła żyć po swojemu. Od swoich rodziców był nauczony, że trzeba sobie radzić już od pierwszych lat dorosłości. A poza tym dobrze wiedział w jaki sposób matka mnie traktowała, wiedział, że ja również przeżywałam śmierć Colina.
                - Tata w pełni mnie rozumie, dziadku. Wiem, jakie są twoje obawy, ale naprawdę nie masz się czego bać. Jestem dorosła.
                - Ale nie dojrzała - dokończył staruszek.
                - Właśnie do tego zmierzam rozpoczynając nowe życie. Nadzieja matką głupich, powiadają - podsumowałam i ruchem ręki pokazałam siebie.
                Dziadek tylko się skrzywił lekko rechocząc. I zaraz wyszedł, by chwilę późnej pojawić się z małym czarnym pudełeczkiem.
                - Nie widzieliśmy się ponad pół roku, więc nie miałem, kiedy ci tego dać. Prezent na Gwiazdkę.
                Otrzymałam w moje dłonie owe pudełko i ostrożnie je uchyliłam. W środku w załamanym świetle iskrzyła się srebrna bransoletka. Jej punktem docelowym był charms - mała ozdoba przyczepiona na jednej z zawieszek bransoletki. Ta moja miała kształt konia. Zwierzęcia którego kochałam i szanowałam ponad wszystko. Już od małego zaczęłam chodzić na lekcję jazdy w pobliskiej szkółce w mojej miejscowości. Ten koń nie wyglądał jednak na nowego. Liczne zarysowania wzbudzały moją ciekawość.
                - Należała do twojej babci, Susan - wspominał.
                Zdumiałam się. I zagadka wyjaśniona. Moja świętej pamięci babcia, której nie dane mi było poznać również interesowała się tymi zwierzętami. I widać było, że dziadek ją nadal kocha, bo rozczulał się mówiąc o niej.
                - Jest piękna. Dziękuję - oznajmiłam i uścisnęłam go.
                Założyłam podarunek na lewy nadgarstek i przyjrzałam się jej. Taki mały konik - przywiązany i w pełni zależny. Wyglądał, jakby chciał się zaraz zerwać z mojej ręki. I pobiec tam, gdzie nikt go nie zna, w miejsce, gdzie będzie mógł żyć swobodnie i odzyskać prawdziwą wolność. Przypominał mnie. Różnicą było jednak to, że ja zaczynałam wcielać swój plan w życie, a on na zawsze miał pozostać tylko nieruchomą zabawką sterowaną przez inną istotę.


W tym rozdziale doszedł nowy chłopak - jak czytaliście :)
Będzie to znaczna postać, więc dodaje.

Marco Gate



+ Jeśli się wam podoba moje opowiadanie i styl pisania, lub w ogóle jest do dupy - napiszcie.
Nie musisz mieć konta, zajmuję to chwilkę, a dla mnie to naprawdę motywujące - osoby piszące to wiedzą i rozumieją ;) 

środa, 15 stycznia 2014

Rozdział 2 „ Zostawiam, znajduję i wciąż boli ” - Eilis.



„Life it seems, will fade away 
Drifting further every day”

(„Wydaje się, że życie zniknie.
Odpływając dalej codziennie.”)

              Tak właśnie się czułam. Jakby moje życie odchodziło machając mi na pożegnanie i zostawiając za sobą w tyle. A ja, słaba i bezbronna, bez żadnych planów i pomysłów pozwalałam mu na to w stu procentach. Co więcej - chciałam, żeby to życie już odeszło. Żeby na jego miejsce wskoczyła nowa, lepsza egzystencja. Powiecie pewnie : A kto by nie chciał? Bez wahania przyznałabym wam rację. Aczkolwiek każdy z ludzi nosi krzyż na swoich ramionach. Uważałam po prostu, że mój był już zbyt ciężki, bym mogła sama go dźwigać.
              Muzyka zespołu Metallica urywała moje uszy, gdy nastawiłam głośność dźwięku na maxa. Jednakże nie chciałam tego zmieniać.
              Ból, jaki narastał w moim sercu był o wiele intensywniejszy niż jakiś dźwięk raniący delikatnie moje bębenki. Nie miał szans, gdy moje serce samo grało najokropniejszą melodię na świecie, przy czym miotało piorunami, jakby chciało się wydostać, przez co jeszcze bardziej mi doskwierało.
              Minęło tyle czasu, przypomniałam sobie. A ja dalej nie mogłam się pozbierać, i nie sądzę, by ktoś na moim miejscu mógł. W takim razie nie było ze mną tak źle. Ale, gdy tylko przywołuje na myśl te wszystkie oskarżenia w moim kierunku ze strony własnej matki łzy same gromadzą się na poświacie oka.
              Wytarłam je szybko wierzchem dłoni.
              - Nie będę już płakać - obiecałam sobie, ale dobrze wiedziałam, że trudno będzie mi to przyrzeczenie spełnić. - Zaczynam od nowa - powiedziałam cichutko wysiadając z pociągu na podjazd.
              David nie mieszkał w wielkiej willi w środku miasta. Preferował raczej zaciszne domki gdzieś na przedmieściach. W tej kategorii wdał się w swojego ojca. Pamiętałam oczywiście gdzie wujek mieszka, choć byłam tam tylko dwa razy. Jednak gdy dojechałam na miejsce wezwaną wcześniej taksówką zdziwiłam się ile zaszło tu zmian.
              Dom był wysoki, dwupiętrowy. Został przemalowany na beżowy kolor i dodano do niego z zachodniej strony chropowate ozdobienia tego samego koloru. Dorobiono brakującą bramę oraz dodatkowe ornamenty. Przestrzeń przed domem nie świeciła już pustkami, tylko zachęcała do wejścia perfekcyjnie ściętym trawnikiem i grządkami roślin.
              - Jesteśmy na miejscu. West 33rd Avenue 1520 - powiedział uprzejmie kierowca.
              - Mógłby pan chwilkę poczekać? - spytałam, ale tylko spojrzał się podejrzanie. - Spokojnie, nie zwieje. Sprawdzę tylko, czy ktoś jest w środku - powiedziałam pokazując na dom. Brunet tylko kiwnął głową.
              Uśmiechnęłam się blado i wyszłam z auta. Jak ja nienawidziłam grania przed kimś szczęśliwej osoby. Musiałam wtedy udawać kogoś kim nie jestem. A udawałam to już zbyt długi czas, by z powrotem powrócić do bycia sobą. I choć bardzo chciałam, nie potrafiłam.
              Puk puk. Puk puk. Nikt nie otwierał. Zadzwoniłam dzwonkiem (czemu wcześniej tego nie zrobiłam?). Znów odpowiedziała mi cisza. Więc ponowiłam próbę jeszcze dwa razy. Nic.
              Chwilę potem z mieszkania obok wyszła rudowłosa kobieta w koku. Była około po czterdziestce i miała sporą nadwagę. Jej twarz wydawała się być miła i zadbana. Pani miała na sobie starą indiańską spódnicę i zgniłozieloną bluzkę na długi rękaw.
              Podeszła do murku oddzielającego ich parcele, zrobionego z kamienia i ciągnącego się wkoło posesji Dave’a.
              - Pana Rosina nie ma w domu - oznajmiła miłym kobiecym głosikiem. - Wyjechał w zeszłym tygodniu. Niestety nie mam pojęcia kiedy wróci.
              - Och - wyrwało mi się. Tego się nie spodziewałam. - No nic. Szkoda - nagle wpadłam na pewien pomysł. - Czy mogę zostawić dla niego wiadomość?
              Kobieta spojrzała na mnie podejrzanie, podobnie jak kierowca wcześniej. Może pomyślała, że jestem jakąś zakochaną fanką, albo coś w tym stylu. Pewnie dużo ich tu było. Ale również pozwoliła potakując.
              Wyjęłam z plecaka kartkę i stary długopis. Napisałam :
„ Dave,
Uciekłam Wyjechałam z domu. Chciałam się u ciebie zatrzymać, ale cię nie zastałam. Pokłóciłam się z mamą. Trochę się pokomplikowało. Ale trudno. Będę u dziadka. Pomocy
Eilis”
              Złożywszy karteczkę na cztery dałam ją miłej kobiecie, na co ona nadal nie zdjęła maski podejrzenia z twarzy.
              - Jestem jego siostrzenicą - nadal nic. - Byłabym wdzięczna za przekazanie - dałam za wygraną. - Do widzenia.
              Pożegnałam się i wróciłam to taksówki. Kierowca zdecydowanie odetchnął z ulgą.
              - Obiecałam - przypomniałam mu. - Mógłby mnie pan zawieść na McNicoll Avenue?
              - To moja praca - powiedział i ruszył. - I co, nie było nikogo? - spytał robiąc dziwną minę.
              - Nie. Wujek wyjechał.
              Nagle starszy brunet orzeźwił się. I zaczął się gardłowo śmiać.
              - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że Dave Rosin, gitarzysta zespołu Hedley, tak znanego zespołu tutaj, w Vancouver jest twoim wujkiem? - znów się zaśmiał.
              - Tak, właśnie to powiedziałam.
              Czyli mężczyzna doskonale wiedział gdzie wujek mieszka. Najwyraźniej jeździł tam częściej niż powinien. Przypomniała mi się rozmowa z panią mieszkającą obok. Najwidoczniej wcale się nie myliłam z moimi podejrzeniami o fankach.
              - Zrobię to po raz trzeci, bo twoje poprzedniczki mnie oszukały i kolejnym dziewczętom już nie ufałem. Ale ty wydajesz się być inna. Taka opanowana - zamyślił się. - Jeśli załatwisz mi jego autograf nie będziesz musiała płacić mi za dzisiejszą podróż.
              Musiałam się zastanowić. Czy mogłam aż tak wykorzystywać Davida? Co prawda - pieniądze, które miałam nie były jakąś gigantyczną sumą. W zupełności wystarczyłyby na tą przejażdżkę, ale myśl o zatrzymaniu ich na jakieś poważniejsze zakupy (bo przecież w pośpiechu wzięłam tylko jeden komplet ubrań na zmianę) przechylił szale.
              Po raz drugi wyciągnęłam z plecaka wygniecioną kartkę i zapisałam na niej jedenastocyfrowy numer mojego telefonu komórkowego.
              - Niech pan wyśle sms-a, że to pana numer, a zadzwonię, gdy tylko go o to poproszę - oznajmiłam i podałam kierowcy karteczkę.
              Ostatni raz się uśmiechnął i przez całą drogę na wybrzeże się nie odzywał. Podobnie jak ja.
              Droga do dziadka zajęła więcej czasu, niż myślałam. W jej trakcie próbowałam przypomnieć sobie jakikolwiek punkt, który mijaliśmy. Kościoły, duże firmy, zabytki miasta. Bez powodzenia. Za długo tu nie byłam. W ciągu tych sześciu lat wiele się zmieniło. Wszystko się rozwinęło i rozrosło. Wszystko wyglądało inaczej, niż to sobie zapamiętałam. I choć moja pamięć była dość dobra, nic, co mijałam nie przywodziło wspomnień.
              Tak. Wszyściuteńko uległo zmianie. I ja też musiałam. By znowu być kimś sprzed lat. Być sobą.
              Wybiła dwunasta. Spiker radiowy podawał właśnie hit muzyczny na ich stacji, którego nie znałam.
              Podziękowawszy wysiadłam z taksówki i weszłam na chodnik. Do domu dziadka dzieliło mnie jeszcze około dwustu metrów. Postanowiłam je przejść pieszo. Buty mi wyschły, ale nadal były poplamione od błota. Jednakże szło mi się coraz łatwiej.
              Mimo że był 28 grudnia to pogoda była nadzwyczajnie imponująca. Nie padał śnieg, nie wiał mocny wiatr. Jedynie tylko dużo lało, ale z tym nie miałam problemów.
              Jeszcze tylko parę kroczków i byłam na miejscu. Moim oczom ukazał się biały, stary domek. Bardzo malutki w porównaniu do jego sąsiadów. Bez ogrodzenia, bez żadnych zabezpieczeń. Dziadek cenił sobie minimalizm i zarazem schludność. Ten dom był kropka w kropkę taki jak on.
              Zapukałam do drzwi (dziadek nie miał dzwonka). Po chwili usłyszałam szuranie kapci. Serce zaczęło mi szybciej pracować, bo tak naprawdę nie wiedziałam, co mam powiedzieć, jak z nim rozmawiać. Mówić prawdę? A zresztą to i tak nieuniknione, ponieważ kto jak kto, ale on potrafił wyczuć, że coś jest nie tak. A może ucieczka? Pomyślałby, że to jakiś żart nastoletnich hultajów. Ale było już za późno.
              Drzwi się otworzyły i ujrzałam pana po sześćdziesiątce. Z włosami, brodą i wąsami koloru białego. Lekko zmizerniałego i nieimponującego wzrostem. W czerwonym sweterku w renifery - którego poznałam od razu, bo dostał go na gwiazdkę rok temu - wyglądał uroczo. Jednak jego mina była zbyt napięta, niż być powinna. Czyżby się czymś zamartwiał? Słyszałam, że ostatnio chorował, może mu nie przeszło.
              - Eilis? Dziecko! Co ty tu robisz? - spytał zdziwiony. - Wejdź do środka - powiedział ciągnąc mnie za rękę, by w końcu mnie przytulić.
              - Witaj dziadku - oznajmiłam. Nie puszczał mnie, nadal obejmując za plecy.
              Staliśmy tak może półtorej minuty. Później dziadek wziął mnie za rękę i zaprowadził wąskim korytarzem do kuchni, gdzie wstawił wodę na herbatę. Usiedliśmy na kanapie przy starym piecyku, gdzie jak byłam mała ogrzewałam zmarznięte stopy.
              - Wyjaśnij mi wszystko - prawie rozkazał. Wstał wsypać cukier do pojemnika i zaparzyć gorący napój.
              - Ale co ja mam wyjaśniać? - spytałam teatralnym tonem, jakbym nie wiedziała co zrobiłam źle. - Po prostu wyjechałam z Saint Paul, żeby znaleźć jakąś prace. Wiesz, tam.. - mówiłam, ale nie dane mi było skończyć.
              - Eilis! Skarbie, Henry dzwonił do mnie już dwa razy, czy aby się tu nie pojawiłaś - mówił wręcz z litością. - Więc nie wmawiaj staremu dziadkowi, że wyjechałaś. Ty uciekłaś - zarzucił mi.
              - Nie uciekłam. Jestem dorosła, mogę sobie jechać gdzie mi się żywnie podoba - powiedziałam, ale on nadal mi się czule przypatrywał. Pokręcił przecząco głową.
              - Najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa, złotko.
              Zawahałam się, a on to wykorzystał i zachęcił kiwnięciem głowy.
              Podał mi herbatę i siadając obok zatoczył ręką półkole, która opadła lekko na oparcie kanapy za moimi plecami. Wzięłam głęboki wdech.
              - Może i masz rację, że uciekłam. Ale to się stało tak szybko i ... - zaczęłam.
              - I nierozważnie - dokończył za mnie. - Cała sprawa tkwi w tym, dlaczego?
              - Chodzi o to, że - kolejny oddech - się pokłóciłam z mamą. Na początku, jak zawsze poszło o jakieś pierdoły : nieposprzątany pięknie pokój, zostawiony kubek w salonie, wracanie późno do domu. Zaczęła się na mnie wydzierać, a potem ja na nią - spojrzał błagalnie. - Znasz mnie - odpowiedziałam. - Mówiła, że jestem głupia i nieodpowiedzialna, że nie dbam o to, co mam. Powiedziała - spojrzałam dziadkowi w oczy, ale zaraz spuściłam wzrok, bo w moich znów pojawiły się łzy - że to moja wina, że Colin… że to ja… ja go zabiłam.. - powiedziałam już przez wodospady tryskające z moich oczu.
              Jak przez mgłę widziałam, jak dziadek odstawił swój kubek i znów przytulił mnie oburącz. Moje własne trzęsły się jak galareta, więc włożyłam kubek między swoje stopy. Widząc to chwycił mnie za nie i próbował uspokoić.
              - Przepraszam. Już tak mam - powiedziałam cicho.
              - Kochanie, nie przepraszaj mnie, że trzęsą ci się ręce - oznajmił zatroskany dziadek i pocałował w czoło. - To ja cię powinienem przeprosić, że nie nauczyłem swojej córki takiej empatii, jaką ty masz w sobie. Przepraszam. Musisz wiedzieć, że to co się stało, to że Colin zginął nie jest twoją winą. To nie ty go zabiłaś. Widzisz, tak to jest. To nie my wybieramy, kiedy bliska nam osoba opuści ten świat. Mama może jeszcze tego nie rozumie. Też potrzebuje czasu. Tak jak ty.
              Czasu? Może i trochę miał racji. Ale mamie nie tylko czas był potrzebny, ale i człowiek, który jej pomoże wyjść z depresji. Wiele razy jej mówiłam, żeby się zapisała do psychologa, jednak ona w każdej takiej chwili oczywiście krzyczała, że jest zdrowa i że to mnie jest potrzebny terapeuta. Na szczęście ojciec nie był już tak wrażliwy i wszystko co czuł, każdą kumulującą się cząstkę bólu chował głęboko w sobie. Przynajmniej na niego nie musiałam patrzeć, jak płacze codziennie ukrywając się w łazience odcinając się od całego świata. Miewałam takie uczucie bezradności, że nic nie mogę zrobić. Nie mogę jej pomóc.
              Mama przez pierwsze tygodnie od śmierci mojego braciszka nawet z nami nie rozmawiała. Odzywała się tylko, gdy ją o coś pytaliśmy. Nie chciała jeść, ani spać. Raz jej się spytałam, czy zrobić jej coś gorącego do picia i wtedy to zobaczyłam. Wpatrywała się we mnie z czystą nienawiścią - zorientowałam się, że cały czas posądza mnie o wypadek Colina. Niestety, nie przeszło jej do dziś. Widocznie nie kochała mnie na tyle mocno przez całe życie, by wybaczyć mi coś, czego nawet nie zrobiłam.
              Siedzieliśmy chwile w tej pozycji z dziadkiem, ale później wyswobodziłam się z jego ramion i wypiłam herbatę.
              - Idziemy się przejść na plaże? - spytałam.
              Staruszek spojrzał tkliwie, po czym kiwnął przecząco głową.
              - Zadzwonię do twojego taty, żeby się nie martwił - zakomenderował. To na pewno nie było pytanie. - Wybacz, że z tobą nie pójdę, ale ostatnio dokuczają mi stawy - powiedział błagalnie.
              W odpowiedzi pocałowałam go w czoło i wyszłam.
              Od białego domku na plażę dzieliła tylko jedna przecznica, którą przeszłam wolnym krokiem w niespełna dziesięć minut.
              Szum morza. Śpiew ptaków. I głosy dzieci, bawiących się i budujących zamki z piasku – z tym właśnie powinien mi się kojarzyć ten krajobraz. Jednak w moich wspomnieniach nie było ani harcujących pociech, ani żadnych ciekawych budowli. Moje wspomnienia opierały się na początkowym spokoju. Spokój przerodził się w zamęt. Potem strach. W dalszym ciągu powstał krzyk i podobne odgłosy przerażenia. Na końcu był już tylko ból, strata i taka wkurwiająca pustka na dnie.




“No one but me can save myself, but it's too late
Now I can't think, think why I should even try.”

(„Tylko ja mogę ocalić siebie, ale jest już za późno
Nie mogę nawet myśleć, myśleć po co miałbym próbować.”)