Zdegustowana zwiesiłam głowę i podreptałam do łazienki na poranną toaletę. Po skończonych czynnościach i dokładnym umyciu zębów przebrałam się w ubranie codziennego użytku, składające się z nowo kupionej bluzki z wielkim wilkiem na klatce piersiowej i jeansów. Włosy wyszczotkowałam i pozostawiłam w naturalnym stanie. Zaścieliłam łóżko kocem i przysiadłam na nim. Złapałam aparat i włączyłam go, by po raz kolejny oglądnąć zdjęcia minionego wieczoru. Musiało to dziwnie wyglądać, gdy ubierałam przy tym jednocześnie skarpetki.
Pierwsze zdjęcia podarowanego mi aparatu przedstawiały mojego wujka i jego kumpla. Na następnych widniałam ja i Dave. Jacob miał wielką frajdę i jeszcze więcej pomysłów na zdjęcia w dziwnych pozach lub miejscach. Na szczęście David przerwał tą szopkę i zarządził, że on zrobi nam parę ujęć. Jednakże nie mogłam się odnaleźć w towarzystwie Jake’a. Wydawał się być taki wyluzowany i śmiały. Cechy prawdziwego front mana, pomyślałam. Ja niestety taka nie byłam i ciężko mi było przyzwyczaić się chociażby do jego nadpobudliwego temperamentu. Z tego wszystkiego wyszło kilka naprawdę zabawnych zdjęć, gdzie ja stałam bezradna, a on krążył wokół mnie, ustawiając się do zabawnie wyglądających póz. Na sam koniec oglądanych zdjęć natrafiłam na jedno, które musiałam ostatnio ominąć. W porównaniu do reszty było ono normalne. Siedzieliśmy na kanapie, a Jacob złapał moją dłoń, na co odwróciłam się szybko w jego stronę, a Dave przycisnął guzik, robiąc zdjęcie. Wyglądaliśmy jak zakochana para. Przeciwnością tego było to, że siedzieliśmy od siebie dobry metr. Gdy patrzałam na to zdjęcie widziałam pewnego rodzaju magię, rzeczywistość - jakbyśmy mogli ruszyć się w kadrze. Z drugiego punktu mojego widzenia było to tylko puste, udawane zdjęcie, nie kryjące w sobie żadnych realnych uczuć i emocji.
Usłyszałam z parteru jakiś nagły hałas i o mało co nie wypuściłam sprzętu z rąk. Szybko go wyłączyłam i odłożyłam na miejsce. Wypadłam z pokoju i pospieszyłam schodami na dół, by sprawdzić przyczynę harmidru. Gdy stanęłam u ich podnóży zorientowałam się, że barierki są oplątane jakąś wstążką i gdzieniegdzie wiszą nadmuchane balony. Podobnie było z przedpokojem. Jednak po wejściu do salonu stanęłam jak wryta. Cały sufit tonął w kolorowych balonikach napełnionych helem (tak myślałam, bo nie opadały), spod których wystawało kilka serpentyn. Kanapa została przeniesiona pod półkę z książkami, a towarzyszyły jej jeszcze dwie nieznane mi sofy. Stoliki stały naprzeciwko, tuż przy oknie. Meble zostały ustawione tak, by stworzyć wolną przestrzeń na środku pokoju.
Stałam w osłupieniu do momentu, gdy ów hałas znów dał o sobie znać. Dochodził z pomieszczenia po drugiej stronie, czyli kuchni. Po chwili oprócz tajemniczego dźwięku usłyszałam czyjś krzyk. Przestraszyłam się, że wujkowi coś się stało. Czym prędzej podbiegłam do kuchni i po raz kolejny oniemiałam.
- Jacob!?
Chłopak leżał na podłodze i jedną ręką ściskał drugą. Nieco się przy tym skulił. Doskoczyłam do niego i przyklękłam, pomagając mu wstać. Podparł się prawą dłonią o blat i chwile później już nade mną górował.
- Dzięki - oznajmił i spojrzał na mnie maślanymi oczami.
- Nic ci nie jest?
Gdy tylko się spytałam, Jake jak na zawołanie popatrzał na swoją dłoń. Mimowolnie również tam spuściłam wzrok, po czym przyłożyłam palce do ust. Jego dłoń była zakrwawiona, a palce miał czerwone i nabrzmiałe. Spora, jednakże nie dość głęboka rana widniała od zgięcia kciuka aż do przecięcia linii życia, z której sączyła się powoli krew.
- Trochę bolą mnie plecy. Ale poza tym chyba nic - powiedział jak gdyby nigdy.
Przewróciłam oczami i sięgnęłam do szafki po jakieś gaziki, które podałam chłopakowi, by przyłożył je sobie do rany. Minęło kilka minut do czasu znalezienia wody utlenionej i bandaża. Zaopatrzona w sprzęt małej pielęgniarki stanęłam przed Jacobem i chwyciłam delikatnie jego dłoń. Zdjęłam gaziki z rany i wytarłam rękę, nie pozostawiając na niej ani kropli krwi. Następnie powoli i dokładnie obmyłam obrażone miejsce wodą utlenioną, na co Jake zasyczał. Natychmiast na niego spojrzałam.
- Żartowałem - dodał z uśmiechem.
Odwzajemniając się tym samym, powróciłam do swojej pracy. W przeciągu tej krótkiej chwili zauważyłam, że Jacob patrzał na mnie tak czule, jakby to on mi pomagał. Nie wyglądał już na takiego gbura i egoistę, jak wcześniejszego dnia. Odwróciwszy jego dłoń zaczęłam owijać ją bandażem, a do rany przyłożyłam czyste gaziki.
- Gotowe.
Po chwili chłopak zabrał swoją dłoń i przyłożył mi ją do szczęki, przez co zmuszona byłam podnieść głowę. Jacob przybliżył się do mnie i złożył pocałunek na moim policzku, zahaczając o krawędź ust.
- Dziękuję - dodał.
Po niespełna minucie drzwi się otworzyły. Odskoczyłam od Hoggarda jak oparzona i spojrzałam, jak Dave wchodzi do domu, nieudolnie zamykając drzwi nogą, bo w rękach trzymał torby wypakowane po brzegi. Żadne z nas nie raczyło mu pomóc, więc lekko zaczerwieniony wszedł do kuchni i położył zakupy na stole. Odwróciwszy się na pięcie spojrzał prosto na nas i na podłogę obok.
- Co tu się stało?
Dopiero wtedy podążyłam wzrokiem na miejsce, z którego pomagałam podnieść się Jacobowi. Moje spojrzenie padło wpierw na leżącą tam wiertarkę. Obok niej młotek i kilka wykrzywionych gwoździ. A przy samej ścianie jej pył.
- Chciałeś, żeby były dekoracje, więc próbowałem przybić gwoździe do ich zawieszenia. A później tak niefortunnie się stało, że spadłem z taboretu i przejechałem sobie wiertłem po ręce - na dowód pokazał owiniętą dłoń. - Na szczęście siostra dyżurna czuwała - powiedział i puścił mi perskie oczko.
- Ale nie chciałem żebyś rozwalił mi kuchnie! Zobacz ile dziur! Lepiej zostaw tą robotę dla dużych chłopców - skomentował Dave, po czym parsknął śmiechem. - A tak poza tym, jak dłoń?
- Będzie żył - dodałam krótko.
- Szkoda - odpowiedział wujek i zwiesił głowę w dół.
Zaśmiałam się, a kumple zaczęli się przekomarzać. Jacob próbował dorwać Davida i wymierzyć mu cios w brzuch. Los tak chciał, że Dave obrócił się, a Hoggard przywalił mu w łopatkę uszkodzoną dłonią. Chłopak nieco się skrzywił i przeklął.
Rozglądając się po wystrojonym mieszkaniu moje oczy natknęły się na zegarek, który wisiał nad stołem w kuchni. Wskazówki ustawione były prostopadle do siebie i wskazywały godzinę pięć minut przed czternastą, przez co uświadomiłam sobie, dlaczego „świt” był taki jasny. Co gorsze, została mi godzina do spotkania z Jeffrey’em.
Zaczęłam się stresować. Gdy mieszkałam w Saint Paul nie byłam przyzwyczajona do adorowania, flirtowania, i mimo że miałam skończoną dwudziestkę naprawdę bałam się zaangażowania w jakikolwiek związek, więc nie szukałam chłopaka na siłę. Miałam wtedy nadzieję, że mój nowopoznany kolega zaprosił mnie tylko i wyłącznie w koleżeńskich sprawach.
Odwróciwszy się na pięcie pobiegłam do pokoju i zabierając kurtkę oraz plecaczek zbiegłam po schodach.
- Wychodzisz? - spytał Dave zdumiony.
- Tak - odpowiedziałam, sznurując moje stare trampki.
- Może cię gdzieś podwieźć? Nie znasz dobrze Vancouver…
Wstałam i zarzuciłam plecak na prawe ramię.
- Spokojnie, nie będę sama - dodałam. - Wiem, że próbujesz się mną zająć, bo obiecałeś to prawdopodobnie tacie i dziadkowi, ale nie jestem małą dziewczynką, poradzę sobie - tak naprawdę nie byłam tego pewna, lecz uśpiłam tą gadką jego czujność.
Pomachałam mu na odchodne i wyszłam. W oknie mignęły mi jeszcze twarze obu panów, poczym odwróciwszy głowę poszłam na wprost.
Przystanek znajdował się przecznicę dalej, więc droga nie zajęła mi długo czasu, w przeciwności do jazdy autobusem, trwającej dobre pół godziny. Jak zawsze musiałam popełnić gafę i wsiadłam do pojazdu, który okrążał jeszcze pobliskie przystanki w zasięgu dziesięciu kilometrów. W ostateczności wysiadłam na przystanku zaraz przy podanej przez Jeffrey’a szkole.
Wszedłszy do budynku w odcieni zielonego usiadłam na korytarzowej ławeczce. Musiała trwać jeszcze lekcja, bo nie zauważyłam na hallu nikogo innego prócz dwóch starszych pań z sekretariatu. Korzystając z wolnej chwili napisałam wiadomość do Harriet o tym, jak sobie radzę w nowym otoczeniu i o nowopoznanych znajomościach.
Moja przyjaciółka nie należała do osób ‘szybkiego zapłonu’ w odpisywaniu, więc przyzwyczajona byłam do dłuższego czekania, co sprawiło, że stałam się bardziej cierpliwa. Wyłączyłam zatem wyświetlacz i oparłam się głową o ścianę, przymykając powieki.
- Eilis? - dało się słyszeć. - Co ty tutaj robisz?
Podniosłam znienacka głowę i automatycznie otworzyłam oczy. Ku mnie szedł wysoki, przystojny szatyn o budowie młodego kulturysty. I mimo że przyszłam tam na prośbę Jeffrey’a miałam ochotę uciec z drugim. Jego widok sprawiał na mojej twarzy nie tyle co uśmiech, co szał poziomu endorfiny.
Po moim dwusekundowym obserwowaniu szybko wstałam z ławeczki.
- Marco!
Miałam wielką ochotę - nie wiedzieć czemu - na rzucenie się chłopakowi na szyję, ale uznając to za zbyt nieetyczne postanowiłam aż sam podejdzie. Na moje szczęście, gdy podszedł do mnie otoczył mój tors i głowę swoimi potężnymi ramionami, a ja mogłam wtulić się w niego. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa jakiego szuka każda dziewczyna, która chciałaby mieć księcia z bajki. Niestety mój książę miał już księżniczkę, co jednak nie przeszkadzało mu w równoważnym cieszeniu się spotkaniem co ja.
- Co cię tu przywiało? - powtórzył.
- Mam się z kimś spotkać - wyminęłam. - A ty?
Marco zaśmiał się cicho i zrobił retoryczną minę.
- Uczę się.
Faktycznie! Jakaż ja głupia, pomyślałam i zaczerwieniłam się. Przecież to szkoła, dzwonki, klasy, książki, kumple, lekcje, przerwy. Skończony przeze mnie etap w życiu.
Oboje się uśmiechnęliśmy.
- Skończyłeś już lekcje? - spytałam.
- Można tak powiedzieć. Zwolniłem się.
- To może wyskoczymy gdzieś? Pokazałbyś mi Vancouver… - zamyśliłam się na chwilę, bo Marco posmutniał. - No tak, zwalniasz się z jakiegoś powodu. Wybacz, znowu moje niedopatrzenie.
- Bardzo bym chciał - zaczął - ale ostatni autobus na wybrzeże odjeżdża za dwie godziny, a obiecałem że przyjadę na Sylwestra.
- No tak, Taylor. Bawcie się dobrze - dodałam.
Chłopak na chwilę odpłynął myślami, poczym wpadł na jakiś pomysł, podnosząc palec wskazujący do góry.
- A może chciałabyś pojechać ze mną?
Spędzać imprezę z chłopakiem, który - jako pierwszy facet - mi się podobał i jego dziewczyną za plecami? Nienajlepszy pomysł. Dlatego wymyśliłam na poczekaniu wymówkę bardziej na miejscu.
- Dzięki Marco, ale zostaje z wujkiem. Podobno mają robić z kumplem domówkę, na którą jestem zaproszona. Od wczoraj z nim mieszkam i nie chcę sprawiać mu trudności. Na pewno by się zamartwiał - zakończyłam.
Zrobił tylko przykrą minę i pokiwał głową na znak, że rozumie. Chwilę potem wyjął telefon komórkowy i włączył stronę główną.
- Za dwa dni wracam, więc jeśli nadal chcesz zobaczyć miasto… - podpuścił mnie i pomachał komórką przed moją twarzą.
- Jasne! - bez zawahania podałam mu swój numer telefonu.
Chwilę coś tam zapisywał, przez co zorientowałam się dopiero że jest przerwa. Jak mogłam nie wychwycić dzwonka? Tłumy nastolatków ocierało się o nas i przechodziło dalej. Kątem oka zauważyłam, że niektórzy się mi przypatrywali i mierzyli wzrokiem od dołu do góry.
- Panie Gate, nie śpieszył się pan aby? - zawołała niska nauczycielka w szpilkach i sukience do kolan.
- Miałem coś do załatwienia - odkrzyknął i posłał jej uśmiech, od którego mi zabrakło powietrza w płucach. - Muszę lecieć - powiedział już do mnie. - Na pewno zadzwonię i wyrwiemy się gdzieś - obiecał i musnął przelotnie mój policzek wierzchnimi końcówkami palców, przez co przeszły mnie ciarki.
Na odchodnym pomachałam do niego, a gdy zniknął wychodząc ze szkoły poczułam się nagle taka samotna i bezradna, jakbym nie wiedziała jak i po co się tam znalazłam. Miałam ochotę stamtąd uciec, ale winna byłam poświęcenia chwili mojemu wybawcy z dnia poprzedniego. I gdyby nie pojawił się minutę później przy moim boku jak nic dałabym nogi za pas.
Wcześniej wcale nie sądziłam, że spotkam ponownie cudnego chłopca z plaży, który zachwycił mnie swoim naturalnym charakterem oraz tak działającymi na mnie emocjami. Jednakże Marco podczas pożegnania zachował się tak, jakby wiedział, że się jeszcze spotkamy. Jak gdyby Vancouver miało spleść nasze drogi ze sobą.
Cieszyłam się, że wyjechałam z rodzinnego miasta i zamieszkałam u Dave’a. Poznałam w ten sposób nowych ludzi, którzy wszczepili we mnie chęć do dalszego życia. Nie podejrzewałabym wcześniej, że jestem w stanie odżyć emocjonalnie po tragedii, która spotkała całą moją rodzinę.
Rodzina nie zawsze oznacza połączonych ze sobą genetycznie jej członków. W moim słowniku miała ona znacznie szerszy wymiar. Za rodzinę uważałam również moich najlepszych, oddanych mi przyjaciół, którymi byli Harriet i Matt, a do ich kolejki powoli dochodził Marco.
Jeffrey to była zupełnie inna bajka. Nie potrafiłam się przy nim otworzyć, ani swobodnie rozmawiać, tak jak to było przy jego poprzednikach. Postanowiłam się jednak przełamać i skoro mieliśmy spędzić tamto popołudnie razem chciałam, żeby było ono sympatyczne.
- To co robimy?
- Tak naprawdę, nie miałem czasu nad tym pomyśleć - powiedział po chwili lekko zmieszany i potężnie ziewnął. - Przepraszam. Jestem strasznie zmęczony.
- To może przełożymy spotkanie, a ty pójdziesz się wyspać do domu?
- Nie no co ty! Może po prostu się przejdziemy? - zaproponował.
Pokiwałam twierdząco głową i wyszliśmy z budynku szkoły.
Jeffrey wyglądał na naprawdę wykończonego. Włosy odstawały mu na wszystkie strony, twarz mu pobladła, a źrenice się nienaturalnie powiększyły. Przypominał straszącego zombie, który miał zaraz upaść i rozpadając się na małe kawałki nigdy nie wstać.
- Na pewno wszystko w porządku?
- No - po jakimś czasie przytaknął. - Brat całą noc suszył mi głowę o tej wczorajszej sprawie i nie zmrużyłem oka. Na szczęście gościu na mnie nie doniósł, bo odwiedzałabyś mnie teraz w areszcie.
Przeraziłam się tą wizją.
- Czyli mam rozumieć, że byłeś już wcześniej karany?
- Tak, ale nie chce o tym gadać - skomentował i odwrócił głowę.
Nic się już nie odezwałam. Szliśmy przez dobre pięć minut w milczeniu. Prowadzona przez chłopaka weszłam na obszar pokryty zgniłym - w tej porze roku - odcieniem zieleni. Niegęsto rosnące drzewa, krzewy oraz piaszczyste dróżki i pojedyncze ławeczki wskazywały na to, że byliśmy w pobliskim parku.
- Dwie alejki dalej jest skatepark - powiedział, widząc moją zdezorientowaną minę na widok tego miejsca. - Ciekawe miejsce.
- Jeździsz? - zainteresowałam się, ciesząc się że zmieniliśmy w końcu temat. - Rolki, deskorolka?
- Ogólnie to deska, ale ostatnio próbuje robić triki na rowerze.
- Chciałabym to zobaczyć.
- Może będzie ku temu okazja - uśmiechnął się.
Na kolejnej ścieżce przycupnęliśmy na starej ławeczce, która zaskrzypiała na zawiasach pod naszym ciężarem. Jeffrey oparł się o oparcie i odchylił głowę do tyłu, zwieszając ją poza kant stelażu. A ja wyprostowałam nogi i założyłam je na siebie. Odpoczywaliśmy w tych pozycjach parę chwil bez zbędnych słów.
- Znasz Gate’a? - spytał znienacka oschłym głosem.
Zakołowałam się przez chwilę i otworzyłam wcześniej zamknięte powieki. Jego własne pozostały niedostępne.
- Marco? Poznaliśmy się niedawno - rzuciłam.
- Nie masz na co liczyć ze strony tego pederasty - zaszydził i zarechotał.
Nie wiedziałam o co mu chodzi, czy miał jakiś problem z moim kolegą? Wiedziałam co oznacza tajemnicze i psychologiczne słowo końcowe, które użył Jeffrey opisując Marco.
- Nie mów tak! Jeśli coś do niego masz, zachowaj to dla siebie - nakazałam.
- Niby dlaczego? Nie trawię tej cioty i rzygać mi się chce na jego widok! - uniósł głos. - I nie chce, żebyś się z nim kumplowała! - krzyknął.
Przestraszyłam się go wtedy nie na żarty. Wstałam automatycznie, nie odzywając się, choć na język ciągnęło się stwierdzenie, że nikt nie będzie mi mówił co mam robić. Jednak w moim gardle powstała jakaś niewidzialna, lecz odczuwalna gula, która nie pozwalała wydostać się na zewnątrz tym słowom.
Poczułam się nagle taka mała i bezbronna. Z kącika mojego oka, przez policzek i krzywiznę szczęki przemknęła lilipucia łezka. Odwróciłam się i ruszyłam pędem do wyjścia.
- Eilis! A skatepark? - zawołał za mną z oddali.
Miałam wielką ochotę odpowiedzieć, żeby włożył go sobie w głębokie poszanowanie, ale ponownie się opanowałam i nie puściłam pary z ust.
Cieszyłam się, że nie ruszył za mną, bo z pewnością by mnie dogonił w paru susach.
Nie wiedziałam, czy jestem bardziej wkurzona na niego za jego słowa o Marco, czy to że sprawił, że zaczęłam się go bać. Jego zachowanie usprawiedliwić mogłam tym, że był zmęczony i niepoczytalny. Ale to, że wyzywał i obrażał mojego kumpla strasznie mnie zdenerwowało i poczułam niechęć do Jeffrey’a.
Biegłam ile sił w nogach, sapiąc i dysząc. Na chodnikach stykałam się z ludźmi, a jednego mężczyznę niechcąco wywróciłam. Ale nie przejęłam się tym i pobiegłam wprost do domu. Zatrzymałam się dopiero przed drzwiami, które okazały się zamknięte, a ja nie miałam kluczy.
Osunęłam się po drzwiach i schowałam twarz między kolanami. Napad złości i spazmy przyprowadził mi na myśl wydarzenia ostatnich miesięcy. Moje cierpienia i ciągłe scysje spowodowały trwały ślad depresji. Zaczęło się od szlochu, który przemienił się w płacz, a potem w niepohamowaną rozpacz. Nie mogłam myśleć o niczym innym niż o przykrych sytuacjach, które spotkały mnie w życiu. Nagle przed oczami pojawiła mi się wesoła twarz Colina, przez co dostałam jeszcze większej histerii.
Przypomniał mi się fragment tekstu, który cytował ksiądz na pogrzebie brata:
„Śmierć stawia nas w obliczu bezsilności, która nas obezwładnia i zabiera w nieznane. A kiedy pojawia się kradnąc ukochaną osobę, przeszywa serce bólem i odznacza w nim swoje piętno, które przypomina nam stale jacy jesteśmy wobec niej bezsilni.”
Po jakimś czasie usnęłam, bezwładnie opadając w ciemności.